To nie będzie próba obrony czy wytłumaczenia się, dlaczego tak
mało można zrobić. Może po prostu chciałabym uzmysłowić ludziom, którzy tak
beztrosko rozmnażają swoje koty, a potem oddają ich dzieci do schroniska,
dlaczego ZAWSZE będzie to dla nich miejsce złe, nieprzyjazne, choćby pracowali
w nim najlepsi opiekunowie.
Panleukopenia - wirus, który ją wywołuje, jest obecny WSZĘDZIE
tam, gdzie w większych grupach przebywają koty. W gospodarstwach, stajniach, na
"kocich" podwórkach, w piwnicach...Jest postrachem schronisk na całym świecie. Niewrażliwy na wysoką i
niską temperaturę, na większość środków odkażających…Jeśli pojawił się gdzieś
choćby raz, będzie obecny latami. Kocięta i młodziutkie wolnożyjące koty chorują, większość z
nich umiera, a te, które przeżywają, są odporne na całe życie. Choćbyśmy
mówili, że to nieludzkie, jednak tak urządziła to Natura...
Nasze domowe koty najczęściej szczepimy, między innymi właśnie na
panleukopenię, a ważne jest to także dlatego, że my sami, na ubraniu czy
butach możemy przynieść do domu wirusa tej choroby.
Jeżeli kotka, która została zaszczepiona lub w dzieciństwie
przebyła panleukopenię urodzi kocięta, przez pierwsze tygodnie życia maluchy
będą chronione - oczywiście pod warunkiem, że są karmione przez matkę.
A teraz posłuchaj, co się dzieje, gdy takie maleństwa zostaną
przyniesione do schroniska...
Nagle znajdują się w obcym, przerażającym świecie. Dziwne zapachy,
dziwne dźwięki, nie ma mamy, jej mleka, jej ciepła. Nie ma ludzi, którzy
dotychczas "jakoś tam" o nie dbali, a przede wszystkim - byli znani.
Teraz jest ktoś nowy, kto zamknął kocięta w klatce, dno wyścielił jakimiś
szmatkami i nasypał żwirku do kuwety. Dla nas, ludzi, to wszystko brzmi
"banalnie", ale dla kotów - dużych czy małych - to wstrząs. Coś
nowego, coś obcego - nawet zupełnie "niewinna" zmiana posłanka, czy
umycie klatki podczas sprzątania to powód do wielkiego stresu - bo oto znów
nowe zapachy, inaczej wyglądający kocyk, miseczka pachnąca płynem do mycia
naczyń.
Jeśli kotek ma ponad 4 tygodnie ( a wielu ludziom wydaje się, że jest
to świetny czas na "pozbycie się" kociąt, które zaczynają wtedy jeść
samodzielnie), to mniej więcej do 12 tygodnia życia znajduje się w "luce
immunologicznej" - odporność, którą przekazała mu mama, zaczyna spadać, a
nie ma jeszcze nowej - tej poszczepiennej. Wtedy właśnie jest najbardziej
narażony na wszelkie choroby, a jeśli dołączymy do tego stres....odporność leci
na łeb, na szyję.
Chyba nie muszę ci mówić, że to właśnie w tym wieku najwięcej
kociąt trafia do schroniska...
I kiedy zamykam oczy, pamiętam...
Ośmiotygodniowy szaraczek, któremu wczoraj zawiesiłam w klatce
zabawkę i który skakał, tarzał się i bałaganił, dziś rano ma dziwnie ściągnięty
pyszczek....w oczach jakąś rezygnację...Spojrzał tylko na miseczkę, którą
wstawiłam do klatki, ale nawet nie wstał...Gdy karmię kolejne koty, nagle
słyszę cichutkie, pełne bólu miauknięcie - oglądam się i widzę, że malutki
wymiotuje - właściwie wygląda to tak, jakby napluł na kocyk. Na wszelki wypadek
sprawdzam kuwetę - dlaczego się nie dziwię, że mały ma biegunkę o zapachu,
który trudno zapomnieć (jeśli kiedyś powąchasz kupkę kota chorego na
"p", rozpoznasz ten zapach wszędzie). Otwieram klatkę, wyciągam
koteczka i czuję, jakbym trzymała w ręku wiotką szmatkę - sucha skóra,
chudziutkie łapki...i coraz bardziej zapadnięte oczy, które mówią: "wiem,
że umieram". Biegiem do lekarza - zakładamy wenflon - nie można! Żyłki są
cieniutkie i kruche, nie sposób się wkłuć. Nawadniamy podskórnie, ale jak tu wtłaczać
płyny pod tak napiętą skórę, bez jednej fałdki. Wreszcie się udaje, teraz
malutki musi mieć dużo ciepła i musi zacząć jeść - choć odrobinę...W ruch idzie
strzykawka z kocim mleczkiem...to na nic, wszystko na nic...kotek nie chce
jeść, wypluwa, jest coraz bardziej wiotki...Nie rób mi tego, chłopczyku,
przecież za parę dni miałeś być zaszczepiony i przygotowywać się do
adopcji...Wychodzę z pracy z przeświadczeniem, że nie zobaczę już szaraczka. To
nie do końca tak....rano znajduję go na dnie klatki...biedne malutkie ciałko
wśród wymiocin...
Inna klatka, a w niej dwa łaciate, nieziemsko brudne i dzikie
kocurki - na oko 7-tygodniowe. Poza kocim katarem nic im nie dolega, więc
powinniśmy dać sobie z tym radę, a oswajaniem zajmuję się na bieżąco, głaszcząc
i przytulając kilka razy dziennie. "Te małe z dolnej klatki nieźle się
trzymają" - wołam do Doktora, gdy ze szpitala biegnę do kociarni. Już się
cieszę, że za dwie godziny będę u nich sprzątać i znów będę mogła je wziąć na
ręce. Dwie godziny...Wracam i mam wrażenie, że w dolnej klatce jest jakoś....dziwnie...
W kąciku leży czarno-biały gałganek, do którego przyciska się jeden z
maluchów...Nie, to nie gałganek...To jego braciszek...Jest w agonii. Ten drugi
przytula się do niego, niemal leży na nim i patrzy na mnie oczami przerażonego
dziecka. Po tygodniu on również odejdzie w podobny sposób, mimo że wydawał się
już być coraz zdrowszy.
Kolejna klatka, a w niej cztery 6-tygodniowe kocięta. Jedzą,
wydalają, brykają. Sprzątam, zagaduję do nich, śmieję się patrząc na ich
zabawy. Jeden z nich podchodzi do miseczki z wodą, pochyla się i tak zastyga -
jakby go ktoś zawiesił. Nie jest w stanie się napić. A mnie robi się zimno z
przerażenia. To "wiszenie" nad wodą to typowy objaw panleukopenii
wrodzonej, pojawiającej się u kociąt, których matka w czasie ciąży zachorowała
na tę chorobę (i być może przeszła ją niemal bezobjawowo). Żaden z
czterech maluchów nie przeżywa nocy...
I jeszcze inny obraz, sprzed paru lat. Tu już nie ma żadnych
wątpliwości - kocięta są pełne sił, zdrowe, radosne. One MUSZĄ żyć, znaleźć
nowe domy, wyrosnąć na wielkie kociska. Teraz śpią, zmęczone zabawą. Właśnie
jeden się obudził. Wstał. Leży z powrotem. Wstał. Leży. Biorę go na ręce,
stawiam na podłodze. Tylnymi łapkami kociaka "zarzuciło"...Leży...
Próbuje wstać...Nie może... Pół godziny później już nie żyje. Nie zdążyłam
nawet dojechać z nim do lekarza. W ciągu kolejnych godzin umierają pozostałe...
To najgorsza, nadostra postać panleukopenii. Atakuje błyskawicznie i
bezlitośnie…Nigdy nie chybia.
Wystarczy, że do schroniska trafi choć jeden kot chory na
panleukopenię, a jej wirus zostaje tam właściwie na zawsze. Ba, kot sam nie
musi być nawet chory, wystarczy, że tam, skąd go przywieziono, były inne koty,
które miały styczność z tą chorobą… W schronisku ten nowo przybyły zaczyna
zarażać, a wirusy są wszędzie – w kociej kuwecie, w maleńkim
kawałeczku żwirku, który spadł na podłogę i został gdzieś pod listwą, między prętami klatki, pod śrubkami, na ścianach…
My,
pracownicy, także przenosimy zarazki na sobie, nawet, jeśli kot, który był
chory, już dawno nie żyje…Wystarczy, że przebywamy w pomieszczeniu, w którym
parę miesięcy temu stała jego klatka. Szorujemy podłogi i ściany, odkażamy
kuwety i klatki, staramy się leczyć kocięta, gdy tylko pojawi się choć
podejrzenie choroby... Zdarzają się całe tygodnie spokoju, ale wiemy, że
panleukopenia po prostu czai się gdzieś w kącie i czeka… A potem zostaje tylko
bezsilność.
Parę dni temu do schroniska trafiły 4 przecudne kocięta – trzy rudaski
i szaraczek. Puchate, wesołe, na przemian bawią się i śpią. A ja patrzę na nie,
błagając los i Opiekuna Wszystkich Stworzeń, aby dane im było doczekać do
adopcji…
... ryczę jak bóbr :(
OdpowiedzUsuńBoże jakie to smutne :( Nie wyobrażam sobie jakie to musi być uczucie widzieć chore kocięta i mieć świadomość, że nie można ich uratować. A jeszcze trudniej jest wyobrazić sobie uczucia ogarniające człowieka na widok kolejnych kociąt oddawanych do schroniska i świadomość, że są zdrowe, żywe, pełne energii a po kilku dniach/tygodniach mogą zachorować i umrzeć :( Ludzie są tak cholernie bezmyślni, brak mi słów...
OdpowiedzUsuńOczywiście to nie jest tak, że "stawia się na nich krzyżyk" - są leczone i to intensywnie, ale prawda jest taka, że kocięta są bardzo wrażliwe i nawet w warunkach domowych trudno je z takiej choroby wyprowadzić. A ludzie...cóż, przede wszystkim powinni koty kastrować i sterylizować - wtedy kociąt w schroniskach będzie mniej...
OdpowiedzUsuńTego nie da sie spokojnie czytać. Łzy leją sie ciurkiem.... Dlatego podziwiam WAS za to wszystko co robicie, za trud, miłość, ciepło , zaangazowanie jakim otaczacie te biedne bezbronne stworzenia.. Ja nie dałam/ dałabym rady. Mam swoje 2 sierściuszki (rok temu musiałam pożegnać przecudnego, przekochanego kocurka) i staram się innym pomagać innym potrzebującym kociakom na swój może nie do końca tak ważny sposób..... Nie dałabym rady działać tak jak TY... Byłam raz w schronisku, z darami zakupionymi za pieniądze ze zbiórki w pracy.... Wyłam tam jak bóbr. Każdy kot rozdzierał me serce na drobne kawałki - tak jest do teraz - każdy wpis, na fejsie, na blogu poświęconym kotom sprawia że w nocy budzę się zbudzona przez własny płacz... Ale staram się... niestety tylko pomocą pieniężną....Dlatego dziękuję Ci/Wam za to że jesteś i za to co robicie dla tych kochanych, bezbronnych a skrzywdzonych przez nas - ludzi - stworzeń. Oby więcej takich jak Wy a mniej takich jak opisujesz m.in. w tekście powyżej
OdpowiedzUsuń