sobota, 9 listopada 2013

Wróg

To nie będzie próba obrony czy wytłumaczenia się, dlaczego tak mało można zrobić. Może po prostu chciałabym uzmysłowić ludziom, którzy tak beztrosko rozmnażają swoje koty, a potem oddają ich dzieci do schroniska, dlaczego ZAWSZE będzie to dla nich miejsce złe, nieprzyjazne, choćby pracowali w nim najlepsi opiekunowie. 

Panleukopenia - wirus, który ją wywołuje, jest obecny WSZĘDZIE tam, gdzie w większych grupach przebywają koty. W gospodarstwach, stajniach, na "kocich" podwórkach,  w piwnicach...Jest postrachem schronisk na całym świecie. Niewrażliwy na wysoką i niską temperaturę, na większość środków odkażających…Jeśli pojawił się gdzieś choćby raz, będzie obecny latami. Kocięta i młodziutkie wolnożyjące koty chorują, większość z nich umiera, a te, które przeżywają, są odporne na całe życie. Choćbyśmy mówili, że to nieludzkie, jednak tak urządziła to Natura... 

Nasze domowe koty najczęściej szczepimy, między innymi właśnie na panleukopenię, a ważne jest to także dlatego, że my sami, na ubraniu czy butach możemy przynieść do domu wirusa tej choroby. 
Jeżeli kotka, która została zaszczepiona lub w dzieciństwie przebyła panleukopenię urodzi kocięta, przez pierwsze tygodnie życia maluchy będą chronione - oczywiście pod warunkiem, że są karmione przez matkę.

A teraz posłuchaj, co się dzieje, gdy takie maleństwa zostaną przyniesione do schroniska...

Nagle znajdują się w obcym, przerażającym świecie. Dziwne zapachy, dziwne dźwięki, nie ma mamy, jej mleka, jej ciepła. Nie ma ludzi, którzy dotychczas "jakoś tam" o nie dbali, a przede wszystkim - byli znani. Teraz jest ktoś nowy, kto zamknął kocięta w klatce, dno wyścielił jakimiś szmatkami i nasypał  żwirku do kuwety. Dla nas, ludzi, to wszystko brzmi "banalnie", ale dla kotów - dużych czy małych - to wstrząs. Coś nowego, coś obcego - nawet zupełnie "niewinna" zmiana posłanka, czy umycie klatki podczas sprzątania to powód do wielkiego stresu - bo oto znów nowe zapachy, inaczej wyglądający kocyk, miseczka pachnąca płynem do mycia naczyń.
Jeśli kotek ma ponad 4 tygodnie ( a wielu ludziom wydaje się, że jest to świetny czas na "pozbycie się" kociąt, które zaczynają wtedy jeść samodzielnie), to mniej więcej do 12 tygodnia życia znajduje się w "luce immunologicznej" - odporność, którą przekazała mu mama, zaczyna spadać, a nie ma jeszcze nowej - tej poszczepiennej. Wtedy właśnie jest najbardziej narażony na wszelkie choroby, a jeśli dołączymy do tego stres....odporność leci na łeb, na szyję. 
Chyba nie muszę ci mówić, że to właśnie w tym wieku najwięcej kociąt trafia do schroniska...

I kiedy zamykam oczy, pamiętam...

Ośmiotygodniowy szaraczek, któremu wczoraj zawiesiłam w klatce zabawkę i który skakał, tarzał się i bałaganił, dziś rano ma dziwnie ściągnięty pyszczek....w oczach jakąś rezygnację...Spojrzał tylko na miseczkę, którą wstawiłam do klatki, ale nawet nie wstał...Gdy karmię kolejne koty, nagle słyszę cichutkie, pełne bólu miauknięcie - oglądam się i widzę, że malutki wymiotuje - właściwie wygląda to tak, jakby napluł na kocyk. Na wszelki wypadek sprawdzam kuwetę - dlaczego się nie dziwię, że mały ma biegunkę o zapachu, który trudno zapomnieć (jeśli kiedyś powąchasz kupkę kota chorego na "p", rozpoznasz ten zapach wszędzie). Otwieram klatkę, wyciągam koteczka i czuję, jakbym trzymała w ręku wiotką szmatkę - sucha skóra, chudziutkie łapki...i coraz bardziej zapadnięte oczy, które mówią: "wiem, że umieram". Biegiem do lekarza - zakładamy wenflon - nie można! Żyłki są cieniutkie i kruche, nie sposób się wkłuć. Nawadniamy podskórnie, ale jak tu wtłaczać płyny pod tak napiętą skórę, bez jednej fałdki. Wreszcie się udaje, teraz malutki musi mieć dużo ciepła i musi zacząć jeść - choć odrobinę...W ruch idzie strzykawka z kocim mleczkiem...to na nic, wszystko na nic...kotek nie chce jeść, wypluwa, jest coraz bardziej wiotki...Nie rób mi tego, chłopczyku, przecież za parę dni miałeś być zaszczepiony i przygotowywać się do adopcji...Wychodzę z pracy z przeświadczeniem, że nie zobaczę już szaraczka. To nie do końca tak....rano znajduję go na dnie klatki...biedne malutkie ciałko wśród wymiocin...

Inna klatka, a w niej dwa łaciate, nieziemsko brudne i dzikie kocurki - na oko 7-tygodniowe. Poza kocim katarem nic im nie dolega, więc powinniśmy dać sobie z tym radę, a oswajaniem zajmuję się na bieżąco, głaszcząc i przytulając kilka razy dziennie. "Te małe z dolnej klatki nieźle się trzymają" - wołam do Doktora, gdy ze szpitala biegnę do kociarni. Już się cieszę, że za dwie godziny będę u nich sprzątać i znów będę mogła je wziąć na ręce. Dwie godziny...Wracam i mam wrażenie, że w dolnej klatce jest jakoś....dziwnie... W kąciku leży czarno-biały gałganek, do którego przyciska się jeden z maluchów...Nie, to nie gałganek...To jego braciszek...Jest w agonii. Ten drugi przytula się do niego, niemal leży na nim i patrzy na mnie oczami przerażonego dziecka. Po tygodniu on również odejdzie w podobny sposób, mimo że wydawał się już być coraz zdrowszy.

Kolejna klatka, a w niej cztery 6-tygodniowe kocięta. Jedzą, wydalają, brykają. Sprzątam, zagaduję do nich, śmieję się patrząc na ich zabawy. Jeden z nich podchodzi do miseczki z wodą, pochyla się i tak zastyga - jakby go ktoś zawiesił. Nie jest w stanie się napić. A mnie robi się zimno z przerażenia. To "wiszenie" nad wodą to typowy objaw panleukopenii wrodzonej, pojawiającej się u kociąt, których matka w czasie ciąży zachorowała na tę chorobę (i być może przeszła ją  niemal bezobjawowo). Żaden z czterech maluchów nie przeżywa nocy...

I jeszcze inny obraz, sprzed paru lat. Tu już nie ma żadnych wątpliwości - kocięta są pełne sił, zdrowe, radosne. One MUSZĄ żyć, znaleźć nowe domy, wyrosnąć na wielkie kociska. Teraz śpią, zmęczone zabawą. Właśnie jeden się obudził. Wstał. Leży z powrotem. Wstał. Leży. Biorę go na ręce, stawiam na podłodze. Tylnymi łapkami kociaka "zarzuciło"...Leży... Próbuje wstać...Nie może... Pół godziny później już nie żyje. Nie zdążyłam nawet dojechać z nim do lekarza. W ciągu kolejnych godzin umierają pozostałe... To najgorsza, nadostra postać panleukopenii. Atakuje błyskawicznie i bezlitośnie…Nigdy nie chybia.

Wystarczy, że do schroniska trafi choć jeden kot chory na panleukopenię, a jej wirus zostaje tam właściwie na zawsze. Ba, kot sam nie musi być nawet chory, wystarczy, że tam, skąd go przywieziono, były inne koty, które miały styczność z tą chorobą… W schronisku ten nowo przybyły zaczyna zarażać, a wirusy są wszędzie – w kociej kuwecie, w maleńkim kawałeczku żwirku, który spadł na podłogę i został gdzieś pod listwą, między prętami klatki, pod śrubkami, na ścianach… 
My, pracownicy, także przenosimy zarazki na sobie, nawet, jeśli kot, który był chory, już dawno nie żyje…Wystarczy, że przebywamy w pomieszczeniu, w którym parę miesięcy temu stała jego klatka. Szorujemy podłogi i ściany, odkażamy kuwety i klatki, staramy się leczyć kocięta, gdy tylko pojawi się choć podejrzenie choroby... Zdarzają się całe tygodnie spokoju, ale wiemy, że panleukopenia po prostu czai się gdzieś w kącie i czeka… A potem zostaje tylko bezsilność.

Parę dni temu do schroniska trafiły 4 przecudne kocięta – trzy rudaski i szaraczek. Puchate, wesołe, na przemian bawią się i śpią. A ja patrzę na nie, błagając los i Opiekuna Wszystkich Stworzeń, aby dane im było doczekać do adopcji…


4 komentarze:

  1. ... ryczę jak bóbr :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Boże jakie to smutne :( Nie wyobrażam sobie jakie to musi być uczucie widzieć chore kocięta i mieć świadomość, że nie można ich uratować. A jeszcze trudniej jest wyobrazić sobie uczucia ogarniające człowieka na widok kolejnych kociąt oddawanych do schroniska i świadomość, że są zdrowe, żywe, pełne energii a po kilku dniach/tygodniach mogą zachorować i umrzeć :( Ludzie są tak cholernie bezmyślni, brak mi słów...

    OdpowiedzUsuń
  3. Oczywiście to nie jest tak, że "stawia się na nich krzyżyk" - są leczone i to intensywnie, ale prawda jest taka, że kocięta są bardzo wrażliwe i nawet w warunkach domowych trudno je z takiej choroby wyprowadzić. A ludzie...cóż, przede wszystkim powinni koty kastrować i sterylizować - wtedy kociąt w schroniskach będzie mniej...

    OdpowiedzUsuń
  4. Tego nie da sie spokojnie czytać. Łzy leją sie ciurkiem.... Dlatego podziwiam WAS za to wszystko co robicie, za trud, miłość, ciepło , zaangazowanie jakim otaczacie te biedne bezbronne stworzenia.. Ja nie dałam/ dałabym rady. Mam swoje 2 sierściuszki (rok temu musiałam pożegnać przecudnego, przekochanego kocurka) i staram się innym pomagać innym potrzebującym kociakom na swój może nie do końca tak ważny sposób..... Nie dałabym rady działać tak jak TY... Byłam raz w schronisku, z darami zakupionymi za pieniądze ze zbiórki w pracy.... Wyłam tam jak bóbr. Każdy kot rozdzierał me serce na drobne kawałki - tak jest do teraz - każdy wpis, na fejsie, na blogu poświęconym kotom sprawia że w nocy budzę się zbudzona przez własny płacz... Ale staram się... niestety tylko pomocą pieniężną....Dlatego dziękuję Ci/Wam za to że jesteś i za to co robicie dla tych kochanych, bezbronnych a skrzywdzonych przez nas - ludzi - stworzeń. Oby więcej takich jak Wy a mniej takich jak opisujesz m.in. w tekście powyżej

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.