czwartek, 28 listopada 2013

Może i przyziemnie...

...ale jakże pożytecznie...
Pytasz mnie, jak możesz pomóc "materialnie"?
Dziś napiszę o tym, co jest potrzebne kotom w schronisku, żeby w dobrym zdrowiu fizycznym i psychicznym mogły doczekać adopcji. Hm, tak naprawdę to z tym zdrowiem psychicznym zawsze jest trudniej, gdy kot siedzi w klatce albo przebywa w dużej grupie kotów...Jednak przecież się staramy...
Jeśli się dobrze zastanowić, to kot schroniskowy ma przecież dokładnie takie same potrzeby, co "osobisty" kot domowy.
Musi jeść... Wiem, że to może zabrzmi głupio w kontekście schroniska, ale im lepiej się kota karmi, tym mniej ma potem problemów ze zdrowiem. Mówiąc szczerze - im lepszą karmę dostaje kot w schronisku, tym mniej pieniędzy na weterynarza wydaje potem adoptujący. I wcale nie chodzi tu o karmę z "wysokiej półki". Z oczywistych względów nie posłużę się nazwami firm, ale wielu kotom nie służą reklamowane wszem i wobec kolorowe chrupki o wymyślnych kształtach. Znacznie bardziej lubią "zwykłe" brązowe kuleczki czy granulki, które można kupić w sklepach zoologicznych i, co ważne, taka karma jest dla nich zdrowsza. Podobnie jest z karmą "mokrą", czyli z puszkami. Te smakowicie pachnące galaretki, w których zanurzone są kawałeczki mięsa - kto z nas nie widział tych reklam...Sęk w tym, że koty często zlizują galaretkę, a kawałeczki pracowicie omijają... I co ciekawe, tych reklamowanych "mięsnych kęsków" nie sposób rozgnieść widelcem, żeby nabrały formy bardziej interesującej dla kotów. Dlatego jeśli puszki, to również lepiej w sklepie zoologicznym, a nie te, które krzyczą do nas z reklam. I lepiej nawet podać kotu codziennie malutką porcję mokrej karmy dobrej jakości, niż dać dużo, a potem wyrzucić - każdy kociarz wie, że rzadko kiedy kot zje coś, co leży w miseczce przez dłuższy czas (czyt.: parę godzin). Niestety zdarza się bardzo często, że kot, który już był zdrowy, już został zaszczepiony i mógłby iść do nowego domu, nagle dostaje biegunki. Wtedy nie wiemy, czy przyczyną jest nawrót choroby, czy może saszetka z mięskiem w galaretce, a kot niepotrzebnie spędza kolejny tydzień w schronisku.
Kocięta to jeszcze inna historia - jeśli mają z nich wyrosnąć zdrowe koty, powinny dostawać jak najlepszą karmę - liczy się i "treść", i "forma" - im młodszy kotek, tym drobniejsze granulki powinien zjadać. I znów - im mniej kolorów i wymyślnych kształtów, tym lepiej. Swoją drogą to ciekawe, że producenci karm dobrej jakości nie muszą "pomagać" sobie kolorami...
Musi mieć czysto i przytulnie.... W schronisku niestety nie można prać posłanek, zresztą wymagałyby dezynfekcji, a to już nie takie proste...Dlatego koty w kociarni leżą na kocykach, legowiskach czy poduszkach, które po jakimś czasie są wyrzucane. Potrzebne są więc wciąż kolejne i kolejne...Ważne, żeby były miękkie - który kot nie lubi się wtulić w puszysty kocyk?...
Trochę inaczej ma się rzecz z kotami, które siedzą w klatkach. Najlepszymi podkładami są czyste ręczniki i bawełniane prześcieradła albo obrusy, ale IDEALNYMI byłyby jednorazowe podkłady papierowe - coś w rodzaju bardzo dużego ręcznika papierowego.
Musi się bawić... Tak, tak, właśnie MUSI i POWINIEN się bawić, bo nic tak nie odstresowuje, jak zabawa. Piłeczki i myszki z grzechoczącą kuleczką w środku, drapaki, szeleszczące tunele i to, co koty lubią najbardziej - KARTONY. Wytnij w kartonie ze dwie dziury "na wielkość" kota i pozostaw tych dwoje na chwilę samych w pokoju ;-)). Zabawa doskonała, a dodatkowo nieśmiałe czy zahukane koty mogą w kartonie znaleźć swój azyl...
Musi zdrowieć... Kocie zdrowie i życie jest tak bardzo kruche...Przeciągamy koty łapka po łapce, uszko po uszku z powrotem na ten świat i czasem wydaje się, że jest już tak blisko...a one wymykają się nam i odchodzą... To zawsze boli, nawet jeśli skwitujemy to krótkim "tak bywa, co zrobić".
Chory kot często nie ma apetytu i trzeba go karmić na siłę, przez strzykawkę. Dlatego potrzebne jest coś, co można mu podać w formie skoncentrowanej i jak najbardziej odżywczej. Domowym "cudownym środkiem" jest śmietanka wymieszana z żółtkiem, a w wersji "fachowej" mogą to być saszetki Convalescence (wybacz, że posłużyłam się nazwą handlową, ale i tak produkuje je jedna firma...) do rozrabiania z wodą. Niestety można je kupić tylko w gabinetach weterynaryjnych i są drogie, dlatego każda taka saszetka jest dla nas na wagę złota.
Chorego kota trzeba dogrzewać termoforem. Oczywiście może to być najzwyklejszy gumowy termofor, ale może być też krążek, który podgrzewa się przez niecałe 10 minut w kuchence mikrofalowej i który trzyma ciepło przez wiele godzin. Nie, to nie jest fanaberia, a już na pewno nie dla kota po wypadku, albo dla malutkiego chorego kociaka.
Chory kot może mieć problem z wejściem do kuwety. Czasem po prostu leży i załatwia się pod siebie. Gdybyśmy mogli wyłożyć dno klatki podkładem higienicznym z nieprzemakalną warstwą, byłoby idealnie - cała wilgoć wsiąka w podkład, kot ma sucho...To też nie jest fanaberia...

Tak naprawdę najbardziej potrzebne jest kotu to, co w schronisku najtrudniej mu dać - uwaga, troska, miłość na wyłączność. Potrzebny jest dom. Jednak dom jest na końcu schroniskowej drogi kota, a ona bywa długa... Do nas należy staranie, aby kot, który być może już na Ciebie czeka, pojechał do Twojego domu zdrowy i pełen radości życia.
Czasem tak trudno jest to zrobić...bez Twojej pomocy...

wtorek, 26 listopada 2013

Cisza

Który to już dzień z kolei, mój biedaku? Strzaskana nóżka. Posiniaczony brzuszek. Brzuszek i nóżka, z których po paru dniach wielkim płatem zaczęła odchodzić martwa skóra. Tampony, bandaże, kroplówki i Twój ból, który tak trudno było uśmierzyć. Termofory i podkłady, bo jak miałbyś wejść do kuwety?...
Lepsze i gorsze chwile. Te lepsze - gdy masz apetyt i potrafisz się nawet doczołgać do miseczki, gdy patrzysz przytomnie, próbujesz siadać i prosisz, żeby Cię pogłaskać. Te gorsze, takie jak dziś, gdy wypluwasz podawane przez strzykawkę odżywki, gdy wymiotujesz i krztusisz się...Gdy leżysz na boku, z zamkniętymi oczami i oddychasz tak straszliwie ciężko... Wtedy dookoła jest CISZA...Siedzę przy Twojej klatce i właściwie już z bezsilności głaszczę Cię raz za razem po łebku. I w tej ciszy dziki kocur z klatki powyżej patrzy na mnie swoimi zielono-żółtymi oczami ... z takim skupieniem ....jakby wiedział, że być może właśnie w tej chwili gdzieś ważą się Twoje losy.
Tak bardzo bym chciała, żebyś jutro jeszcze żył...Żebyś walczył...

27.11.
Jest już naprawdę cicho...i nic nie boli...

piątek, 22 listopada 2013

Dwie Zuzie

Dużą Zuzię oddał do schroniska właściciel. Z powodów, w które nawet nie mam chęci wnikać. W jej karcie znalazłam tylko adnotację, że tak właśnie ma na imię.
Małą Zuzię przywieziono jako jedyną z rodzeństwa - reszta uciekła. Imię dostała od nas, jakieś dziesięć dni później.

Duża Zuzia po sterylizacji została przeniesiona do kociarni.
Mała Zuzia dostała klatkę na kwarantannie.

Duża Zuzia przez kilka dni leżała rozpłaszczona na półce i ledwo otwierała oczy, gdy ją głaskałam.
Mała Zuzia leżała na boku, miała blady nosek, przymknięte powieki, nie chciała jeść.

Duża Zuzia wreszcie na mnie spojrzała i gdy głaskałam ją dostatecznie długo, zainteresowała się podsuniętą pod pyszczek miską, jednak nadal niemal nic nie jadła.
Mała Zuzia wzięta na ręce na chwilę przestawała być bezwładnym "gałgankiem", zaczynała mruczeć i pomiaukiwać. Jeszcze przez parę minut po powrocie do klatki miała w sobie chęć życia, zaczynała jeść i pić. Potem kładła się z powrotem na boku i przymykała oczy.

Duża Zuzia któregoś dnia pokazała nam swój brzuszek i tak dowiedzieliśmy się, że rozlizała sobie szwy po sterylizacji.
Mała Zuzia wzięta na ręce mruczała coraz głośniej, w klatce jej nosek bladł coraz bardziej, a oczy powoli zaczynały się zapadać.

Duża Zuzia trafiła do szpitala, gdzie założono jej nowe szwy. W klatce jej schronieniem stał się ręcznik, spod którego widać było tylko jej wielkie oczy.
Mała Zuzia została zapakowana do kociej torby i dwoma autobusami pojechała ze mną do domu "na przechowanie".

Codziennie przychodziłam do szpitala, wchodziłam na drabinkę, żeby zajrzeć do klatki, w której chowała się pod ręcznikiem Duża Zuzia. Mówiłam do niej, głaskałam, wyrzucałam nietknięte jedzenie.
Małej Zuzi niemal zaraz po wyjściu z kociej torby lekko zaróżowił się nosek i naprychała na dorosłe koty i psa.

Duża Zuzia zaczęła się odrobinę ożywiać słysząc swoje imię i wypiła całą miseczkę mleka dla kotów.
Mała Zuzia najbardziej lubi spać przytulona do naszych twarzy.

Duża Zuzia opuściła swoje ręcznikowe schronienie i zjadła trochę mokrej karmy. Bardzo chciała, aby jeszcze ją pogłaskać.
Mała Zuzia udeptuje swoimi małymi łapkami nasze szyje, zabawnie przy tym pomiaukując i co jakiś czas przyciska z całej siły swój nosek do naszych nosów.

Duża Zuzia codziennie czeka na mnie, wstaje i sama wtula się w moje dłonie, a potem zaczyna jeść.
Mała Zuzia wydaje się już dwa razy większa, niż była w dniu, gdy przywiozłam ją w kociej torbie.

Nowe szwy na brzuchu Dużej Zuzi już się zagoiły. Któregoś popołudnia zapakowałam ją do transportera i zaniosłam z powrotem do kociarni.
Mała Zuzia chyba z nami zostanie...

Duża Zuzia gdzieś zniknęła. Wreszcie odkrywam, że zimną, deszczową noc spędziła w drewnianej budce na wybiegu.
Mała Zuzia zaczyna się bawić z dorosłymi kotami.

Drewniana budka ma otwierany dach - zdejmuję go, biorę na ręce Dużą Zuzię i mocno przytulam. Czuję, jak bardzo się boi.
Mała Zuzia nie boi się niczego i nikogo. Skacze z komody na stół, kradnie nam jedzenie z talerzy, a najmilszym miejscem na drzemkę jest dla niej klawiatura komputera.

Wchodzę z Dużą Zuzią do kociarni, układam ją na kocyku, zostaję jeszcze przez jakiś czas, żeby dodać jej odwagi. Wychodząc mam nadzieję, że następnego dnia nie znajdę jej znów w zimnej, wilgotnej budce.
Mała Zuzia używa już "dorosłej" kuwety razem z pozostałymi kotami i wie, że gdy ktoś z nas idzie do kuchni, należy biec za nim, ile sił w nogach.

Duża Zuzia wczoraj jeszcze była w kociarni. Dałam jej koci "śpiworek" - weszła do środka i zwinęła się w kłębek z wyraźną ulgą. Co jakiś czas wkładałam do niego rękę, wyczuwałam ciepłą kocią główkę i głaskałam. Duża Zuzia chyba czuje się tam bezpiecznie. Ma to jednak tę wadę, że nie mogę jej zrobić zdjęć. Są potrzebne, bo Dużą Zuzię trzeba pokazać światu. Powinna jak najszybciej znaleźć dom. Jest jednym z tych kotów, które muszą mieć swojego człowieka na wyłączność.
Mała Zuzia za parę dni będzie miała drugie szczepienie. Jest bystrym, puchatym kotkiem.
Gdy dorośnie, prawdopodobnie  będzie wyglądać niemal identycznie, jak Duża Zuzia.

Dwie Zuzie...

środa, 20 listopada 2013

Nie wstydzę się

Nie wstydzę się szacunku, jaki czuję wobec kota, który mierzy mnie nieprzeniknionym zielono-żółtym spojrzeniem.

Nie wstydzę się zapału, z jakim staram się, aby odwiedzający patrzyli na koty moimi oczami.

Nie wstydzę się radości, jaką daje mi wzruszenie, pojawiające się na twarzach ludzi przytulających TEGO JEDYNEGO kota, który za chwilę opuści razem z nimi schronisko.

Nie wstydzę się ściskania w gardle, gdy nieufny kot ostrożnie podchodzi i dotyka moich palców.

Nie wstydzę się czułości, jaka mnie ogarnia, ilekroć czuję na szyi ciepły oddech przywierającego do mnie kociego malucha i wiem, że to znaczy: nie puszczaj mnie, nie odkładaj do klatki.

Obym zawsze o tym pamiętała.

piątek, 15 listopada 2013

Dla takich chwil...

Elegancka starsza Pani o smutnym spojrzeniu. Razem z Nią córka i dwie wnuczki. Pani straciła niedawno kilkunastoletnią kotkę, adoptowaną kiedyś ze schroniska. Już mamy iść w stronę kociarni, gdy przypominam sobie o półrocznej trzykolorowej kotce ze szpitala - parę dni temu została wysterylizowana i czeka na adopcję. Po kilku minutach jestem z powrotem, niosę ze sobą prześliczną koteczkę o zielonych oczach. Otwieram transporter, wyciągam malutką i kładę prosto w ramiona Pani. Koteczka przytula się do miękkiego płaszcza, zaczyna mruczeć. Potem wykręca łepek na wszystkie strony, żeby zobaczyć właścicielki czterech par rąk, które właśnie ją głaszczą.
- Babciu, babciu, weźmiesz ją, prawda? Taka śliczna!!! Weźmiesz?
- Babciu, babciu, a jak ją nazwiesz?
Mama ze śmiechem próbuje uspokoić dziewczynki. Babcia nie mówi nic...tuli kotkę do siebie...
Mówię (choć sama nie wierzę, aby była jeszcze taka potrzeba), że możemy zostawić transporter z koteczką w biurze i iść jeszcze do kociarni... Nie, to już zbędne...Zupełnie zbędne...
Przez chwilę patrzymy sobie z Panią w oczy. W spojrzeniu ma spokojne szczęście i dobroć. 

wtorek, 12 listopada 2013

Prześliczna Panna Berecik

Długo w ogóle nie miałam pojęcia o jej istnieniu. Potem dowiedziałam się, że prawdopodobnie to kotka, ale w schroniskowym rejestrze nie było o niej właściwie żadnych informacji, bo rzadko komu w ogóle się pokazywała.  Owszem, widziałam jakiś cień pod leżącą na kocim wybiegu pokrywą od krytej kuwety, jednak nie miałam pojęcia, kto tam mieszka. Potem zaczęłam widywać "nową" kotkę przemykającą na ugiętych łapkach w stronę misek z karmą i wodą, które zostawiałam na wybiegu. Była przy tym tak wystraszona, że wpadała w panikę, ledwie poczuła na sobie mój wzrok. Jeżeli wychodziłam na wybieg, żeby lepiej się jej przyjrzeć, zaraz wskakiwała do swojego "domku".

Aż do pewnego dnia...
Sprzątałam właśnie kociarnię...podeszłam do okna...i zobaczyłam dwoje okrągłych, zielonych oczu, wpatrujących się we mnie znad miski...Powoli wyszłam z kociarni, zrobiłam może trzy kroki w stronę kotki i ukucnęłam...Mówiłam jej różne słodkie głupstewka, których, mam nadzieję, nie usłyszał nikt postronny ;-) . Wyciągnęłam rękę i...koteczka podeszła...powąchała moje palce, dotknęła ich noskiem..., a potem wróciła do miski i zaczęła jeść...Gdy spróbowałam podejść jeszcze bliżej, uciekła. Następnego dnia, gdy byłam w  kociarni, nagle weszła przez kocie drzwiczki i została, chociaż wyraźnie nie czuła się dobrze w tak dużej grupie kotów. Podczas sprzątania widziałam ją to tu, to tam - cały czas bacznie mnie obserwowała. Gdy głaskałam inne koty patrzyła, ale trzymała się w pewnej odległości...W końcu podeszła...znów dotknęła noskiem mojej dłoni...pogłaskałam ją...Nie uciekła...Poczułam się wyróżniona.

Boi się ludzi, nie przepada za innymi kotami. Białe futerko z kilkoma łatkami, a na główce mały szaro-pręgowany berecik. Oczy jak dwa zielone agresty. Prześliczna Panna Berecik. Ciekawe, czy uda się przywrócić ją światu...

poniedziałek, 11 listopada 2013

Trochę za dużo...

Rano przeglądam kocią "książkę przybyć" i czytam: "mały kot biało-szary". No cóż, myślę sobie, kolejny mały kot, ciekawe, w jakim jest stanie. Wchodzę na kwarantannę i w klatce, w której miał być kociak, nie mogę nic dojrzeć...Za to słyszę doskonale... Klatka stoi na górnej półce, przystawiam więc drabinkę, zaglądam...Jest. Na oko trzytygodniowy, wrzeszczący wniebogłosy maluch. Niebieskie "maślane" oczka, zaokrąglone uszka.  Śliczność nad ślicznościami, a ja wpadam w panikę. Co teraz? Przecież taki dzidziuś nie umie jeszcze sam jeść. Trzeba go masować po karmieniu, bo inaczej się nie wypróżni. Kto ma to robić? Jak? To nie jest kot, którego można zostawić samego na całe godziny...

Biorę kilka głębokich oddechów, znajduję w gabinecie lekarskim puszkę mleka zastępczego, gotuję wodę, rozrabiam proszek...Nie mam butelki ze smoczkiem, ale co tam, może być i strzykawka. Mały płacze i płacze, aż cały się trzęsie z głodu i tęsknoty za mamą. Biorę go na kolana i zaczynamy karmienie - najchętniej połknąłby mleko razem ze strzykawką, ale tłoczek naciskam wolniutko, żeby przypadkiem się nie zachłysnął.
Głód zaspokojony, oczka przymknięte...jeszcze nie koniec, teraz masowanie brzuszka. Cóż, mama - kocica zrobiłaby to pewnie lepiej, ale cel został osiągnięty - maluch zrobił siusiu.

Tymczasem dookoła coraz głośniej miauczą pozostałe koty - no tak, przecież minęła już pora karmienia, a tu nic! Kotek do transportera, na kocyk i ciepły termofor, a ja nadrabiam zaległości. Niestety mały nie chce zasnąć, nawołuje, płacze...; w końcu przenoszę go do mojej szatni - dochodzę do wniosku, że słysząc miauczenie innych kotów być może sądzi, że gdzieś w pobliżu jest jego mama i dlatego cały czas krzyczy. Rzeczywiście, pozostawiony w oddzielnym pomieszczeniu zasypia...
Do godziny 15-tej mam takich przerw na karmienie jeszcze ze cztery. W tym czasie koleżanka z biura wysyła do wolontariuszy prośby o dom tymczasowy dla maluszka...Nie ma...Nie ma nikogo... Choć nie powinnam...trudno...wezmę go do siebie...Będę sama szukać mu domu tymczasowego, a jeśli nie znajdę....co zrobić, będę zabierać go ze sobą do pracy, chociaż to z różnych względów byłoby bardzo dla niego niewskazane.
Przez resztę dnia biegam rozdarta między kotami w kociarni, szpitalu i kontenerze, a dzidziusiem zawodzącym w szatni.

Oj, ciężki dziś dzień... Wczoraj przybyło nam kolejnych "ofiar" alergii. Jedna z nich to 7-miesięczna koteczka - śliczna, smukła buraska o miodowych oczach. Zestresowana tak straszliwie, że nie sposób wyciągnąć jej z transportera - warczy, syczy, zapiera się wszystkimi łapkami, byle tylko nie wyjść. Nota bene została adoptowana z naszego schroniska jako kociątko... Nie chcę jej męczyć...po prostu wstawiam otwarty transporter do klatki - wyjdzie, gdy sama będzie chciała. Rano sprawdzam...wyszła, a jakże, choć nadal nie jest najlepiej nastawiona do świata. Ma potworną biegunkę - zabrudzone jest wszystko - calutki transporter, klatka, posłanie, sama kotka... Nie wygląda na chorą, więc to chyba stres... Doprowadzam klatkę do porządku, a Myszka zaczyna patrzeć na mnie przyjaźniej. Tylko że...po paru godzinach klatka znów jest zrujnowana...wszystko, dokładnie wszystko jest do wymiany... Koteczka wodzi za mną wzrokiem, wyciąga łapkę, pomiaukuje, a gdy tylko otwieram klatkę, zaczyna ocierać się o moje ręce i strzelać baranki. Nie wiem, co mam robić, widząc, jak bardzo jej źle bez kontaktu z człowiekiem. Gdy choruje kocia dusza, błyskawicznie zaczyna chorować i ciało...

Znów karmienie "wrzaskuna", masowanie brzuszka - jest siusiu! Biegnę do szpitala, a tam...och, tylko nie to... Niemal potykam się o kolejny transporter, a w nim...dwa kociaki... Idę do biura dowiedzieć się, co to za jedne i...Jestem damą, jestem damą, nie będę przeklinać i tego się trzymajmy....No dobrze, nie będę przeklinać na głos, ale w myśli wolno, prawda? Otóż kocięta przyjechały ze stajni razem z panią, która stwierdziła, że na pozostałe z miotu byli chętni, a z tymi nie wie, co zrobić, więc przywiozła je do nas... Mają może po 7 tygodni, więc zastanawiam się, kiedy niby miały "planowo" iść do nowych domów - tuż po odstawieniu od matki? Na propozycję wysterylizowania kotki, skoro kocięta trudno "wydać" , odpowiada, że tak właściwie to kotka jest dzika i nie jest jej w stanie złapać. Koleżanka próbuje ją przekonać do kontaktu z fundacjami, które mają klatki-łapki i doświadczenie w łapaniu dzikich kotek...Chyba nie zrobiło to na niej wrażenia... Wracam do szpitala...Maluchy są już w klatce - dwa czarno-białe "pingwinki" patrzą na mnie oczkami jak guziczki. Otwieram klatkę, łaskoczę jednego z nich w brzuszek. Taaak....zdecydowanie wyglądają na dzieci dzikiej kotki, która nie pozwala podejść do siebie człowiekowi...
Za dużo tego dziś...

Godzina 15:00. Dolewam gorącej wody do termoforu, owijam go kocykiem, na wierzchu sadzam kociego maleńtasa, który i tak rozkopuje każde okrycie. Zapinam kocie nosidełko. Na szczęście dziś wracam samochodem, więc mały się nie przeziębi.

W domu, po kolejnym karmieniu robimy mu zdjęcia...Jedno z nich publikuję na Facebook'u z apelem o dom tymczasowy, choć bez specjalnej wiary w sukces... Po kilkunastu minutach dostaję wiadomość od Gosi, mojej koleżanki z poprzedniej pracy... Chce być "zastępczą mamą" dla koteczka! Nie mija chyba nawet godzina, a maluszek jest już spakowany i gotowy do wyruszenia w drogę do domu tymczasowego, gdzie czeka już na niego troje starszego kociego "koleżeństwa" ;-). Nie mam wątpliwości, że jest to dobre, bezpieczne miejsce. Dziękuję, Gosiu, jak dobrze, że są tacy ludzie, jak Ty :-).

sobota, 9 listopada 2013

Wróg

To nie będzie próba obrony czy wytłumaczenia się, dlaczego tak mało można zrobić. Może po prostu chciałabym uzmysłowić ludziom, którzy tak beztrosko rozmnażają swoje koty, a potem oddają ich dzieci do schroniska, dlaczego ZAWSZE będzie to dla nich miejsce złe, nieprzyjazne, choćby pracowali w nim najlepsi opiekunowie. 

Panleukopenia - wirus, który ją wywołuje, jest obecny WSZĘDZIE tam, gdzie w większych grupach przebywają koty. W gospodarstwach, stajniach, na "kocich" podwórkach,  w piwnicach...Jest postrachem schronisk na całym świecie. Niewrażliwy na wysoką i niską temperaturę, na większość środków odkażających…Jeśli pojawił się gdzieś choćby raz, będzie obecny latami. Kocięta i młodziutkie wolnożyjące koty chorują, większość z nich umiera, a te, które przeżywają, są odporne na całe życie. Choćbyśmy mówili, że to nieludzkie, jednak tak urządziła to Natura... 

Nasze domowe koty najczęściej szczepimy, między innymi właśnie na panleukopenię, a ważne jest to także dlatego, że my sami, na ubraniu czy butach możemy przynieść do domu wirusa tej choroby. 
Jeżeli kotka, która została zaszczepiona lub w dzieciństwie przebyła panleukopenię urodzi kocięta, przez pierwsze tygodnie życia maluchy będą chronione - oczywiście pod warunkiem, że są karmione przez matkę.

A teraz posłuchaj, co się dzieje, gdy takie maleństwa zostaną przyniesione do schroniska...

Nagle znajdują się w obcym, przerażającym świecie. Dziwne zapachy, dziwne dźwięki, nie ma mamy, jej mleka, jej ciepła. Nie ma ludzi, którzy dotychczas "jakoś tam" o nie dbali, a przede wszystkim - byli znani. Teraz jest ktoś nowy, kto zamknął kocięta w klatce, dno wyścielił jakimiś szmatkami i nasypał  żwirku do kuwety. Dla nas, ludzi, to wszystko brzmi "banalnie", ale dla kotów - dużych czy małych - to wstrząs. Coś nowego, coś obcego - nawet zupełnie "niewinna" zmiana posłanka, czy umycie klatki podczas sprzątania to powód do wielkiego stresu - bo oto znów nowe zapachy, inaczej wyglądający kocyk, miseczka pachnąca płynem do mycia naczyń.
Jeśli kotek ma ponad 4 tygodnie ( a wielu ludziom wydaje się, że jest to świetny czas na "pozbycie się" kociąt, które zaczynają wtedy jeść samodzielnie), to mniej więcej do 12 tygodnia życia znajduje się w "luce immunologicznej" - odporność, którą przekazała mu mama, zaczyna spadać, a nie ma jeszcze nowej - tej poszczepiennej. Wtedy właśnie jest najbardziej narażony na wszelkie choroby, a jeśli dołączymy do tego stres....odporność leci na łeb, na szyję. 
Chyba nie muszę ci mówić, że to właśnie w tym wieku najwięcej kociąt trafia do schroniska...

I kiedy zamykam oczy, pamiętam...

Ośmiotygodniowy szaraczek, któremu wczoraj zawiesiłam w klatce zabawkę i który skakał, tarzał się i bałaganił, dziś rano ma dziwnie ściągnięty pyszczek....w oczach jakąś rezygnację...Spojrzał tylko na miseczkę, którą wstawiłam do klatki, ale nawet nie wstał...Gdy karmię kolejne koty, nagle słyszę cichutkie, pełne bólu miauknięcie - oglądam się i widzę, że malutki wymiotuje - właściwie wygląda to tak, jakby napluł na kocyk. Na wszelki wypadek sprawdzam kuwetę - dlaczego się nie dziwię, że mały ma biegunkę o zapachu, który trudno zapomnieć (jeśli kiedyś powąchasz kupkę kota chorego na "p", rozpoznasz ten zapach wszędzie). Otwieram klatkę, wyciągam koteczka i czuję, jakbym trzymała w ręku wiotką szmatkę - sucha skóra, chudziutkie łapki...i coraz bardziej zapadnięte oczy, które mówią: "wiem, że umieram". Biegiem do lekarza - zakładamy wenflon - nie można! Żyłki są cieniutkie i kruche, nie sposób się wkłuć. Nawadniamy podskórnie, ale jak tu wtłaczać płyny pod tak napiętą skórę, bez jednej fałdki. Wreszcie się udaje, teraz malutki musi mieć dużo ciepła i musi zacząć jeść - choć odrobinę...W ruch idzie strzykawka z kocim mleczkiem...to na nic, wszystko na nic...kotek nie chce jeść, wypluwa, jest coraz bardziej wiotki...Nie rób mi tego, chłopczyku, przecież za parę dni miałeś być zaszczepiony i przygotowywać się do adopcji...Wychodzę z pracy z przeświadczeniem, że nie zobaczę już szaraczka. To nie do końca tak....rano znajduję go na dnie klatki...biedne malutkie ciałko wśród wymiocin...

Inna klatka, a w niej dwa łaciate, nieziemsko brudne i dzikie kocurki - na oko 7-tygodniowe. Poza kocim katarem nic im nie dolega, więc powinniśmy dać sobie z tym radę, a oswajaniem zajmuję się na bieżąco, głaszcząc i przytulając kilka razy dziennie. "Te małe z dolnej klatki nieźle się trzymają" - wołam do Doktora, gdy ze szpitala biegnę do kociarni. Już się cieszę, że za dwie godziny będę u nich sprzątać i znów będę mogła je wziąć na ręce. Dwie godziny...Wracam i mam wrażenie, że w dolnej klatce jest jakoś....dziwnie... W kąciku leży czarno-biały gałganek, do którego przyciska się jeden z maluchów...Nie, to nie gałganek...To jego braciszek...Jest w agonii. Ten drugi przytula się do niego, niemal leży na nim i patrzy na mnie oczami przerażonego dziecka. Po tygodniu on również odejdzie w podobny sposób, mimo że wydawał się już być coraz zdrowszy.

Kolejna klatka, a w niej cztery 6-tygodniowe kocięta. Jedzą, wydalają, brykają. Sprzątam, zagaduję do nich, śmieję się patrząc na ich zabawy. Jeden z nich podchodzi do miseczki z wodą, pochyla się i tak zastyga - jakby go ktoś zawiesił. Nie jest w stanie się napić. A mnie robi się zimno z przerażenia. To "wiszenie" nad wodą to typowy objaw panleukopenii wrodzonej, pojawiającej się u kociąt, których matka w czasie ciąży zachorowała na tę chorobę (i być może przeszła ją  niemal bezobjawowo). Żaden z czterech maluchów nie przeżywa nocy...

I jeszcze inny obraz, sprzed paru lat. Tu już nie ma żadnych wątpliwości - kocięta są pełne sił, zdrowe, radosne. One MUSZĄ żyć, znaleźć nowe domy, wyrosnąć na wielkie kociska. Teraz śpią, zmęczone zabawą. Właśnie jeden się obudził. Wstał. Leży z powrotem. Wstał. Leży. Biorę go na ręce, stawiam na podłodze. Tylnymi łapkami kociaka "zarzuciło"...Leży... Próbuje wstać...Nie może... Pół godziny później już nie żyje. Nie zdążyłam nawet dojechać z nim do lekarza. W ciągu kolejnych godzin umierają pozostałe... To najgorsza, nadostra postać panleukopenii. Atakuje błyskawicznie i bezlitośnie…Nigdy nie chybia.

Wystarczy, że do schroniska trafi choć jeden kot chory na panleukopenię, a jej wirus zostaje tam właściwie na zawsze. Ba, kot sam nie musi być nawet chory, wystarczy, że tam, skąd go przywieziono, były inne koty, które miały styczność z tą chorobą… W schronisku ten nowo przybyły zaczyna zarażać, a wirusy są wszędzie – w kociej kuwecie, w maleńkim kawałeczku żwirku, który spadł na podłogę i został gdzieś pod listwą, między prętami klatki, pod śrubkami, na ścianach… 
My, pracownicy, także przenosimy zarazki na sobie, nawet, jeśli kot, który był chory, już dawno nie żyje…Wystarczy, że przebywamy w pomieszczeniu, w którym parę miesięcy temu stała jego klatka. Szorujemy podłogi i ściany, odkażamy kuwety i klatki, staramy się leczyć kocięta, gdy tylko pojawi się choć podejrzenie choroby... Zdarzają się całe tygodnie spokoju, ale wiemy, że panleukopenia po prostu czai się gdzieś w kącie i czeka… A potem zostaje tylko bezsilność.

Parę dni temu do schroniska trafiły 4 przecudne kocięta – trzy rudaski i szaraczek. Puchate, wesołe, na przemian bawią się i śpią. A ja patrzę na nie, błagając los i Opiekuna Wszystkich Stworzeń, aby dane im było doczekać do adopcji…


czwartek, 7 listopada 2013

A tymczasem w kociarni...

Dziś kilka doniesień "z linii frontu".

Rudy, nazwany przeze mnie Stachem (nie pytaj, dlaczego, ja sama nie wiem, po prostu mówiąc do niego w pewnej chwili tak go nazwałam) ostatnio nie tylko czeka na mnie, ale...pozwala się głaskać, mruczy i strzela piękne baranki! Jednak, jako że jest to stary, niezależny kocur, robi to tylko i wyłącznie wtedy, gdy ma akurat dobry nastrój - o czym się przekonałam, gdy za którymś razem wyciągnęłam do niego rękę i był to NIEWŁAŚCIWY moment - Stachu najpierw zrobił unik, a potem ostrzegawczo (leciutko) chwycił mnie za rękę zębami. Tak jest, szefie, wszystko zrozumiałam!
Tak bym chciała, żeby znalazł się dla niego dom - szanujący jego odrębność, doceniający jego dobrą wolę - taki do "dopieszczenia" kociego seniora...

Blaszaneczka już nie ucieka na dwór, gdy jestem w kociarni, albo inaczej - nie zawsze ucieka i nie od razu. Na razie nie ma mowy o jakimkolwiek pogłaskaniu jej, a nawet o wyciągnięciu w jej stronę ręki, więc sukcesem jest to, że stoję w odległości niecałego metra od niej i Blaszaneczka przez parę minut jest w stanie to wytrzymać.

Czy pamiętasz, jak zżymałam się na rozrabiające i nieziemsko bałaganiące  w klatce podrostki - czarnego i łaciatego? Dobra wiadomość - obaj zostali wykastrowani i od trzech dni są już w kociarni. Trzeba przyznać, że "wejście" mieli imponujące - po wypuszczeniu z transporterów pooooszliiiii!!! Przez kolejne godziny dawali upust energii, którą "magazynowali" przez parę miesięcy. Przebiegli przez wszystkie półki i pod półkami, bawili się każdą napotkaną zabawką, toczyli ze sobą walki na niby i zaczepiali inne koty. Te bardziej stateczne były nieco oburzone i patrzyły z pewnym potępieniem, ale już na przykład Pietruszka Druga bardzo szybko przyłączyła się do zabawy. Dziś młodociane towarzystwo było już wyraźnie spokojniejsze i jeden z braci przyszedł nawet sam na kolana. Teraz potrzeba im już tylko kochającego człowieka, który pozwoliłby im poszaleć, a potem przytulił i wsłuchał się w kocie mruczenie...

Naprawdę, sporo jest cudownych, przyjaznych kotów....i tylko domów brak...

A ja zbieram siły, żeby wreszcie napisać o największym kocim wrogu - podstępnym, niemal niemożliwym do pokonania, który przywodzi na myśl Hydrę z jej wciąż odrastającymi łbami. O panleukopenii.

środa, 6 listopada 2013

Drogi właścicielu dorosłego kota...

    Przychodzisz do schroniska - nie ty pierwszy i nie ostatni. Masz ze sobą kota w transporterze - pięknego, zadbanego, o lśniącym futerku i wielkich oczach. Swoją drogą, wiesz, zauważyłam, że psy często nie zdają sobie sprawy z tego, że właśnie mają być porzucone, dla nich to jeszcze jedno wyjście na spacer. Kiedy spojrzysz w kocie oczy, zobaczysz, że niemal zawsze są rozszerzone ze strachu.
    Tak, wiem, będziesz się posiłkował zaświadczeniem lekarskim o alergii, która dziwnym trafem przez wszystkie poprzednie lata mieszkania z kotem nie dawała żadnych objawów. Nota bene podobno alergeny utrzymują się w domu jeszcze przez dwa lata od zniknięcia kota... Wspomnisz jeszcze, tak zupełnie mimochodem, że tak naprawdę kot pojawił się w domu, bo chciała go córka, która od paru lat mieszka za granicą i nie zamierza wrócić. Poza tym (ale to już na marginesie) kot nie jest typem "przylepki" i niechętnie pozwala się głaskać. Zapewniasz, że robiłeś wszystko, żeby znaleźć kotu nowy dom, ale nie umiesz powiedzieć, czym dokładnie było to "wszystko".
    A może być i tak, że przychodzisz z kotem i opowiadasz, jak to umarła ci babcia i absolutnie, w żadnym wypadku nie jest możliwe, abyś się nim zaopiekował. Mówisz to pewnie z takim samym przekonaniem, z jakim parę dni wcześniej zapewniałeś odchodzącą staruszkę, że kot będzie u ciebie bezpieczny do końca życia i że w żadnym, ale to żadnym wypadku nie oddasz go do schroniska.
    Pytasz niemal ze łzami w oczach, czy kot aby na pewno będzie miał w schronisku dobrze. Chciałbyś może uwolnić się od poczucia winy i usłyszeć "ależ oczywiście, błyskawicznie się przyzwyczai i nawet nie zauważy, że nie jest już w domu".
    Otóż nie. Dla dorosłego kota, którego porzucono, kończy się świat. Leży w klatce, nie je, nie pije, nie reaguje na wołanie. Jest obojętny na dotyk, albo reaguje agresją - nie życzy sobie kontaktu z nikim. Nie, kot nie "działa" na zasadzie "przegłodzi się, to zacznie jeść" - po paru dniach takiego postu jego wątroba przestaje prawidłowo funkcjonować, a to jest już "droga w dół"... I te jego ogromne, wciąż szerokie z przerażenia źrenice...
    Myślisz, że gdy zakończy kwarantannę i zostanie przeniesiony do kociarni, będzie lepiej? Kot, który całe dotychczasowe życie spędził z dala od innych kotów, ba, prawdopodobnie nawet nie ma świadomości, że nie jest jedynym kotem na świecie, nagle trafia w miejsce, gdzie jest jednym z...piętnastu?...dwudziestu?... Być może będzie całymi dniami leżał skulony na półce i będę stawiać tuż obok niego dodatkowe miseczki w nadziei, że coś zje... Być może inne koty będą go tak przerażały, że nie ośmieli się w ogóle wchodzić do kociarni i będzie siedział na wybiegu bez względu na pogodę... Być może będę mówić do niego najczulej, jak potrafię, a on nawet nie odwróci głowy w moją stronę. Być może któregoś ranka znajdę go martwego na tej samej półce, z nietkniętymi miseczkami stojącymi obok.

    A tak w ogóle, to twój kot jest przemiły i lubi, gdy go głaskać. Wpada tylko w złość, gdy sprzątam u niego w klatce i wykonam jakiś nieostrożny ruch, strzepując ręcznik, który jest jego posłankiem. Czyżby ścierka była  metodą wychowawczą najczęściej stosowaną w twoim alergicznym domu?

poniedziałek, 4 listopada 2013

...

Bez tytułu, bo i jak to zatytułować...

Mimi - grubaska nie żyje. Znaleziono ją martwą podczas weekendu, gdy miałam kilka dni wolnego, stąd dowiedziałam się dopiero dziś...I co tu właściwie powiedzieć? Że miała już "swoje lata"? Że była otłuszczona i na pewno jej narządy wewnętrzne nie pracowały prawidłowo?

A może po prostu spójrzmy prawdzie w oczy - Mimi nie umiała żyć bez swojego Człowieka.
Zabił ją stres. Strach przed obcym światem. Samotność.

Najgorsze jest to, że w kociarni widzę kolejne koty, które mogą podzielić jej los, jeśli możliwie szybko nie znajdzie się dla nich dom...

niedziela, 3 listopada 2013

Codzienność - jeszcze dalszy ciąg

        Szpital. Jest już coraz mniej czasu - nawet nie zauważyłam, jak mijają kolejne godziny. Znów to samo - rękawiczki, brudny żwirek do kubła, nowy żwirek do kuwety, kolejne miseczki do mycia, posłanko, przytulić kota, odłożyć go do klatki, wyrzucić rękawiczki, założyć nowe... Tylko że tutaj mamy chore koty, więc kuwety niestety w większości idą do mycia, bo "obrobione" są w najdziwniejszych miejscach, posłanka do zmiany - z tych samych powodów...
        Tu kocia banda trojga - dwa pręguski i jeden łaciaty - siedzą w szpitalu już drugi tydzień, nosy nadal usmarkane, ale jakoś się trzymają. Gdy otwieram drzwi, widzę jak siedzą wyprostowane, niczym malutkie figurki, patrząc z napięciem w moją stronę - przyszła, nareszcie coś się będzie działo! Podczas codziennego podawania zastrzyków skaczą jeden przez drugiego, bo a nuż uda się na chwilę uciec z klatki. Gdy u nich sprzątam, usiłuję wziąć trzy kocięta do jednej ręki - takie "pęczkowanie" kociaków - próbowaliście tego kiedyś ;-) ? Na szczęście mają apetyt, w kuwecie też nieźle, choć oczywiście pełno, ale w końcu to aż trzy przewody pokarmowe ;-). Jednak cieszę się bardzo ostrożnie. Kocie życie, zwłaszcza to najmłodsze, jest tak niesamowicie kruche... Ostatnie dni (odpukać!) są łaskawe dla kociąt, ale panleukopenia może pojawić się w każdej chwili, a wobec niej często jesteśmy bezradni...
        W sąsiadujących ze sobą klatkach dwaj bracia - podrostki. Do schroniska trafili jako małe, bardzo chore i słabiutkie kocięta, wyciągani za ogonki z tamtego świata...Dla nich limit chorób już się chyba wyczerpał i teraz powinno być już tylko lepiej. Zaszczepieni, właśnie czekają na kastrację - po niej parę dni rekonwalescencji i będzie ich można przenieść do kociarni, gdzie będą czekać na adopcję. Kocie ADHD - jeden czarny, drugi łaciaty, robią spustoszenie w klatkach, próbują uciekać podczas sprzątania, zaczepiają mnie wyciągniętymi przez pręty klatki łapkami, ilekroć jestem w pobliżu. Przyznaję, czasem trudno nie czuć zniecierpliwienia, gdy widzę, ile u nich sprzątania, ale z drugiej strony...przecież to dorastające dzieciaki, które roznosi energia. Powinny ganiać za piłeczkami i pluszowymi myszkami, ćwiczyć "myśliwskie" podchody, a potem wskoczyć na czyjeś kolana i nadstawić się do głaskania.
        Kolejna klatka, po niej następna i jeszcze następna...Na podłodze rośnie stos brudnych kuwet, a w obydwu komorach zlewu pełno miseczek do mycia. Czasu coraz mniej. Zamiatam podłogę, biorę pod pachę kuwety i biegnę na myjkę. Tam jeszcze moczą się te z kwarantanny, więc....OK, już wyszorowane, teraz te ze szpitala - muszą się przez kilkanaście minut odmoczyć, więc zalewam je roztworem płynu dezynfekującego, a sama biegnę z powrotem do szpitala, żeby umyć miseczki. Jeszcze tylko śmieci na taczkę, pusta taczka z powrotem do budynku, mogę się już zająć kuwetami. Ustawiam je do wyschnięcia, szybko myję podłogę w szpitalu. Ufff...udało się zdążyć ze wszystkim. Idąc do szatni zaglądam jeszcze do kontenera. Cześć, słoneczka, bądźcie grzeczne, jutro z samego rana do was przyjdę.
Dopiero za bramą czuję, jaka jestem zmęczona.

Codzienność - ciąg dalszy

          W kontenerze znów wita mnie miauczenie maluchów. Od czego tu zacząć? Rzecz jasna - jednorazowe rękawiczki - zmieniam je co chwilę. Biegnę do łazienki, gdzie od rana moczą się w miednicy brudne miseczki po karmie. Mówisz, że w poprzednim wpisie nic na ten temat nie było? Wobec tego - zanim nakarmiłam koty na kwarantannie i w szpitalu, najpierw wyciągnęłam z klatek wczorajsze miseczki i namoczyłam je na "zaś potem". Właśnie teraz jest "zaś potem", więc szybko zaczynam je myć, a potem ustawiam, żeby wyschły. Oho, trzeba też przygotować nowe posłanka do klatek. W kącie piętrzą się ręczniki, kocyki, prześcieradła - ludzie sporo tego przynoszą i bardzo dobrze, bo koty zużywają je w tempie błyskawicznym. A to wyleją wodę, a to zwymiotują, a to nie trafią do kuwety - prać i suszyć nie ma jak, więc czasem posłanka wymienia się codziennie. Tnę to wszystko na mniejsze kawałki, składam na stosik.
           No, kochane moje, zaczynamy. Pierwsza klatka. Kuweta z klatki, żwirek do kubła, nowy żwirek do kuwety, na szczęście tej samej, bo nadal jest czysta. Jedną ręką trzymam miotełkę, którą wymiatam z klatki śmieci, a drugą - kotka, który podskakuje w miejscu i nie wie, czy nadstawiać się do głaskania, czy mnie obgryzać, czy może niepostrzeżenie wyskoczyć z klatki. Wytrzepuję kocyk, układam go równo na dnie klatki, teraz kuweta i jeszcze kotek - kotka trzeba przytulić, choćby na chwilę. Kulam go w dłoniach, łaskoczę po brzuszku, przy okazji szybka kontrola, czy brzuszek nie jest wzdęty albo obolały, potem spojrzenie pod ogonek, czy nie ma biegunki. Odkładam kota do klatki, wstawiam jeszcze miseczkę ze świeżą wodą.
           Następny i jeszcze następny. Tu jest już gorzej. Maluch rozrzucił zużyty żwirek po całej klatce, wylał wodę na posłanko. Cóż, kuweta też do mycia. Kociak wędruje do transportera, a ja zabieram się za sprzątanie klatki - wyciągam ją z półki, zgarniam na podłogę mieszaninę żwirku i kocich chrupek, które znalazłam za klatką. Gąbka nasączona płynem do mycia i już szoruję dno klatki - porozduszane kocie kupki wymieszane z namoczonym żwirkiem - nie do wiary, przecież wczoraj robiłam dokładnie to samo, a klatka wygląda tak, jakby od tygodnia w niej nie sprzątano...Po pięciu minutach wszystko jest na swoim miejscu, kotek właśnie ma swoją "chwilę na przytulanie".
           Kolejna klatka, a w niej dla odmiany kilkuletni czarny kocur. Tu jest czyściutko, kupka w kuwecie elegancko przysypana, posłanko równiutko ułożone, tylko ogromna ilość kociej sierści  na dnie klatki i na półce świadczy o stresie, w jakim znajduje się ten biedak. Wymieniam żwirek w kuwecie, a gdy wstawiam ją z powrotem do klatki, wyciągam rękę w stronę kota - głaszczę i nagle.... pac, ostrzegawczy "łapoczyn" wyraźnie mówi: "zostaw mnie w spokoju, kobieto".
           Następna klatka, następna i następna. Rośnie stos brudnych kuwet, kubeł ze zużytym żwirkiem robi się coraz cięższy. Spoglądam na kolejnego malucha i widzę, że coś jest nie tak. Biorę go na ręce - pod gęstym futerkiem nie było widać, jaki jest chudy. Pod palcami czuję cieniutkie, maleńkie kosteczki obciągnięte skórą. Miseczka do połowy tylko opróżniona, a w kuwecie...cóż, mogłoby być lepiej...Wyciągam z kieszeni notes, zapisuję numer klatki - muszę powiedzieć lekarzowi, że chyba ten mały czuje się dziś gorzej, kto wie, czy nie trzeba będzie go przenieść do szpitala, albo chociaż tutaj, na miejscu, podłączyć do kroplówki.
           Teraz jeszcze sprzątanie po sprzątaniu - zamiatanie i mycie podłogi, kubeł ze śmieciami na taczkę, podobnie brudne kuwety. Byłabym zapomniała. Szybko liczę koty, wyjmuję czyste miseczki, napełniam je suchą karmą, wstawiam do klatek. Dolewam wody do poidełek. Tylko błagam, dzieci, nie bawcie się jedzeniem, zostawcie je na później, jeśli nie jesteście głodne...Trrrach, słyszę, jak miseczka wyskakuje w powietrze, uderzona kocią łapką - łaciaty podrostek właśnie zawinął się w kocyk, tarza się rozbawiony po klatce i przy okazji wysypał większość swoich chrupek. Czy ktokolwiek uwierzy, że dopiero co tu sprzątałam?  Już południe, muszę choć na chwilę usiąść, zjeść kanapkę i wypić parę łyków wody. Biegnę do szatni...ufff....nareszcie jakieś krzesło...
           Znów spojrzenie na zegarek, zużyty żwirek wiozę na śmietnik, kuwety na myjkę, gdzie będą się moczyć w płynie dezynfekującym.
Wchodzę do szpitala.
c.d.n.

sobota, 2 listopada 2013

Codzienność

        Dziś sama na zmianie, a więc...godzina 6:45 (15 minut przed czasem, ale każda minuta się liczy) - START. Kociarnia - widzę, że już czekają na wybiegu. Wchodzę, miseczki do połowy jeszcze pełne, więc nie do końca chodzi o jedzenie, raczej o ten rytuał - ktoś przychodzi, mówi "cześć, koteczki", dosypuje "symbolicznie" suchej karmy, pogłaszcze niemal w biegu. Jeszcze szybkie spojrzenie, czy ktoś się posiusiał poza kuwetą, a może zwymiotował gdzieś w kącie i...koteńki, wrócę do was za godzinę.
        Kontener (czyli coś na kształt kwarantanny). Tak naprawdę wchodzę tam na samym początku, zaraz po wyjściu z szatni - to silniejsze ode mnie, muszę sprawdzić, czy wszystko OK, czy nikt nie zachorował, czy nie ma nowych kotów. Najpierw karmienie - kociąt jest...dwa, cztery, osiem...dwanaście, a więc 6 puszek dla maluchów - rozdzielam po pół do każdej miseczki, rozgniatam widelcem. Miauczą jak najęte - prawdę mówiąc zaczynają miauczeć już gdy przekręcam klucz w zamku. Roznoszę miseczki do klatek. Aha, no tak, tobie, mały skrzacie, wcale nie idzie o tę miseczkę, mam cię wziąć na ręce i utulić. Tulę więc, tulę, ale tylko przez chwilę. Skrzaciku, obiecuję, że potem będzie dłużej. Teraz starszaki - te dostają mokrą karmę dwa razy w tygodniu, więc dziś akurat mam dla nich tylko suchą. Szybkie spojrzenie, czy muszę jej dosypać do którejś z miseczek - ładne rzeczy, znów w nocy wywróciłeś wszystko do góry nogami, a ty wylałeś wodę na posłanko. OK, koteczki, wrócę do was na dłużej za czas jakiś, a na razie bądźcie grzeczne.
        Szpital. Karmienie. Tyle a tyle puszek dla kociąt i...hmmm....ten starszak ciągle jest zakatarzony, dostanie trochę maluchowego jedzonka, dobrze mu zrobi..., ta koteczka jest w depresji, nie chce jeść - malutka, dla ciebie też zrobię wyjątek, może nabierzesz apetytu, gdy spróbujesz czegoś dobrego. Dla pozostałych dzisiaj jest sucha karma. Przepraszam, jeszcze ten połamany powypadkowy dzikus, spędzający czas w kuwecie i zły na cały świat. On też dostanie trochę "kocięcej" karmy, bo konsekwentnie odmawia jedzenia. Nie warcz na mnie, kochanie, przecież nie robię ci krzywdy. Aha, tu trzeba dolać wody, a tam...dzieciaki, coście narobiły??? Zdrowiejcie już szybciej i bądźcie gotowe do adopcji, bo albo wy oszalejecie w tej klatce, albo ja, widząc ten bałagan ;-).
Całe towarzystwo nakarmione, więc teraz 70 kg żwirku na taczki, do tego kubełek na śmieci, nowe pudełko jednorazowych rękawiczek i.... jazda.
        Kontener - zostawiam jeden worek żwirku i rękawiczki, wracam z całą resztą do kociarni. Cześć, hałastro moja kochana, znów jestem, tym razem na dłużej. Witaj, Blaszaneczko, nie uciekaj tak ode mnie. Cześć, Rudy, czy może się mylę, ale mam wrażenie, że czekałeś na mnie pod drzwiami? Kuwety - jedna, druga, trzecia - żwirek do kubła (hm, ktoś ma rozwolnienie, tylko jak go zidentyfikować?), nowy żwirek do kuwety. Kto tam na kogo warczy? Dzieci, nie bijcie się, bardzo proszę. O, tu jest dzwoniąca piłeczka, kto pierwszy ją złapie? Teraz kocie półki - zdejmuję z nich posłanka, każde staram się wytrzepać na dworze, półki omiatam szczotką. Przepraszam, czy mógłbyś na chwilę wyjść z koszyka? Nie? Trudno, przecież nie będę cię wyrzucać tylko po to, żeby sprawdzić, czy nie trzeba zmienić kocyka. Układam posłania z powrotem - te na górnych półkach są najważniejsze, bo koty najbardziej lubią obserwować wszystko z góry - daje im to poczucie bezpieczeństwa i chyba ważności ;-). Na dolnej półce nie kładę posłanek - to głównie "droga komunikacyjna". Zamiatam i myję podłogę - no tak, ktoś nasikał obok misek - który to? Teraz jeszcze świeża woda do picia i jeszcze tylko postawię jedną miskę z karmą na półce - to dla tych nieśmiałków i odludków (odkotków?), którzy nie chcą jeść z całą resztą. A ty, Królewno, patrzysz na mnie i patrzysz z wysoka - zeszłabyś z tej półki, dała się pogłaskać...
        Aha, jeszcze miska z karmą dla tych dzikusów, które wolą siedzieć na wybiegu - chyba są zadowolone, gdy od jakiegoś czasu zostawiam ją tam dla nich. Do tego druga miska z wodą. Na zewnętrznym parapecie kociarni leży wielki pręgowany kocur o pięknie lśniącym futrze. To wcale nie dzikus, wręcz przeciwnie - cudowny, domowy olbrzym, z oczami pełnymi strachu. Nawet nie chce patrzeć na inne koty. On chce na fotel, do domu... Gdy zagaduję do niego, cicho pomiaukuje. Zaczekaj, postawię na parapecie jeszcze jedną miskę, zjedz coś, bardzo proszę...
        W kociarni schnie podłoga, a ja sprzątam wybieg - cóż, dla kotów to jak wielka kuweta, więc...grabie w garść i....Pietruszka Druga galopuje w tę i z powrotem, atakuje spadające liście, atakuje górki usypane z piasku, podrzuca znalezioną gdzieś piłeczkę. Teraz robi zasadzkę na Bardzo_Groźne_Grabie. Dzikusy wolą schować się do swoich budek, bo mała wyraźnie ma ochotę ja zaczepiać. Nagle się uspokoiła. Siedzi przed furtką, bo oto po drugiej stronie ogrodzenia pojawił się indyk Gonzo ze swoją "dziewczyną". Przechadzają się, coś tam do siebie zagadując, a Pietruszka patrzy jak zaczarowana. A ja...cóż, patrzę na zegarek, wrzucam kubeł ze śmieciami na taczkę i...wypuśćcie mnie, koteczki, muszę was już niestety zostawić.
c.d.n. 

Sklepik z kotkami?

Mama, kilkuletnia córeczka i babcia.
- Dzień dobry, chcemy stąd wziąć małego kotka.
- Dziś do adopcji jest gotowy ten pręgusek - śliczny, oswojony, przymilny. Kocha głaskanie po brzuszku.
- Ten? Taki szary? A nie ma innych?
- Nie, ale proszę spojrzeć, jaki ten jest miły. I bardzo potrzebuje domu.
- To myśmy przejechały taki kawał drogi, a wy macie TYLKO szarego kota?

Zniesmaczona babcia ciągnie płaczącą dziewczynkę za rękę. A mała tak się już cieszyła na swojego najpiękniejszego na świecie szarego kotka...

piątek, 1 listopada 2013

Mimi


Wisława Szymborska
Kot w pustym mieszkaniu

Umrzeć - tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.
Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.

Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.

Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.

Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.

I żadnych skoków pisków na początek.      

Mimi ma 10 lat. Grubiutka Mimi, oddana do schroniska po śmierci opiekunki. Być może całe swoje życie spędziła bez świadomości, że gdzieś istnieją inne koty. W kociarni leży na posłanku z łebkiem zwróconym do ściany, albo siada na progu i patrzy przed siebie niewidzącym wzrokiem. Chodzę za nią z miseczkami - może zje choć odrobinę, może wypije parę łyków wody. Nie interesują jej pozostałe koty, jest obojętna na moje głaskanie. Umrzeć...tego nie robi się kotu... A przez pamięć i szacunek do zmarłej osoby nie skazuje się jej ukochanego kota na taką samotność...


Kogo my tu mamy...

Zatem po kolei, chociaż być może trochę chaotycznie.

Kociarnia, a w niej kilkanaście kotów, ale dziś będzie tylko o kilku z nich.

Mamy tu Blaszaneczkę, którą prawie pół roku temu przywiozła Straż Miejska. Blaszaneczka miała na głowie puszkę, której sama nie była w stanie się pozbyć (teraz już wiesz, dlaczego nadałam jej takie imię). Ta słabo widoczna szrama nad noskiem to chyba właśnie pamiątka... Blaszaneczka nie życzy sobie kontaktu z ludźmi, chociaż ostatnio śledzi mnie wzrokiem i siada trochę bliżej - jednak tylko na wybiegu, bo z pomieszczenia ucieka, gdy tylko wejdę.

Trzyłapek (to na razie imię robocze) - śmiga po kociarni i wcale nie przeszkadza mu brak przedniej łapki. Zaczepia mnie co chwilę, strzela baranki. Gdy był  jeszcze w szpitalu, zawsze podczas sprzątania próbował przeskoczyć nad moją ręką i uciec z klatki. Ten sobie poradzi w nowym domu...byle tylko go znalazł...

Rudy....jest...oczywiście rudy ;-). Stary kocur, co to niejedno już widział. Ma dystans do świata, ale gdy przez przypadek zrzucił czytnik do chipów i na podłogę posypały się baterie, przyglądał się bardzo uważnie. Przy kolejnej okazji siadał jak najbliżej i patrzył badawczo - może i tym razem ta dziwna rzecz rozpadnie się na interesująco turlające się kawałeczki?
Rudy ma swoją godność, ale któregoś dnia nakryłam go na tarzaniu się w słonecznej plamie na podłodze i podrzucaniu piłeczki. Rzecz jasna, gdy zauważył, że jest obserwowany, zaraz przywołał się do porządku. Sprawia wrażenie, jakby ludzie nie byli mu do niczego potrzebni (poza napełnianiem miseczki, rzecz jasna). Mimo to od paru dni wyraźnie czeka na mnie i nawet przychodzi się przywitać - wyciągam do niego rękę, a on obwąchuje ją i leciutko dotyka nosem. Czasem, gdy przechodzi obok, próbuję go pogłaskać, ale zawsze ogląda się oburzony.

Królewna - bo jak nazwać inaczej tę słodko wyglądającą szylkretkę? Dodajmy...kapryśna Królewna... Przez dwa tygodnie patrzyła na mnie z daleka, uciekała nawet, gdy wyciągałam w jej stronę rękę. Pewnego dnia do kociarni weszły dwie panie i Królewna po prostu podeszła do nich. Zaczęła się łasić, po kociemu zagadywać i chociaż początkowo zamierzały adoptować zupełnie innego kota, to właśnie ją zabrały do domu. Niestety tam "czary" przestały działać i po tygodniu koteczka została zwrócona z adnotacją "niekontaktowa". Okazało się, że Królewna nie dawała się pogłaskać ani złapać, stroniła od swoich nowych opiekunów. Od paru dni znów jest w kociarni i znów odsuwa się od ręki wyciągniętej w jej stronę. Jaka szkoda, że nie dano jej szansy, że nie pozwolono, aby poznawała nowe otoczenie w swoim własnym tempie. Kot nie wybiera sobie ludzi bez powodu - Królewna wyraźnie ich sobie wybrała i tak ją zawiedli...

Pietruszka Druga. Dlaczego Druga? Otóż dlatego, że w domu mam moją "osobistą" Pietruszkę. Ta Druga jest szczuplutka i narwana (cóż, podobnie jak pierwsza ;-)  ). Gdy grabię piasek na wybiegu, jest ciągle obok. To atakuje grabie, to przebiega z piłeczką w zębach, to znów...uważaj, Pietruszko, przecież jesteś świeżo po sterylizacji! Co tam, przecież można zwiesić się z konara i dyndać tylnymi łapkami w powietrzu!

Jest też Mimi. A właściwie nie. O Mimi będzie innym razem. Osobno.