piątek, 17 stycznia 2014

Zmiana opatrunku

Wyjmuję kotkę z klatki. Niosę na salę zabiegową. Kładziemy ją na stole. Czuję obrzydliwy zapach spod opatrunku. Doktor zaczyna odwijać bandaż, a zapach staje się coraz silniejszy. W końcu to widzę - pod pachą i na części łapki - żywe mięso, a na brzegach, tam, gdzie powinien wreszcie zacząć narastać naskórek, sączy się ropa. Doktor zaczyna czyścić ranę - tak delikatnie, jak to tylko możliwe. Kotka leży nieruchomo na boku. Tylko co jakiś czas przebiega przez nią dreszcz - to ból...Jest tak cudownie cierpliwa i ufna, poddaje się wszystkiemu, co z nią robimy...Trzymam dłonie na  jej tylnych łapkach, a ona czując dotyk odsłania brzuszek do głaskania... Potem czeka, aż Doktor założy nowy opatrunek. Trzeba to zrobić z dużym zapasem, więc po paru minutach kotka wygląda, jakby miała ciepły sweterek. Znów biorę ją na ręce i jak malutkie dziecko niosę do klatki. Po drodze mówię do niej jak najczulej i całuję w łepek. Cudowny koci anioł... Ile jeszcze bólu ją czeka....Oby tylko udało się jej pomóc...

Proszę, nie zakładajcie kotom szelek. Kot może się zgubić, a szelki czasem wrastają w skórę...







czwartek, 16 stycznia 2014

Marcysiowy cud

A teraz wreszcie opowiem Ci wszystko o Marcysi, chociaż pewnie już ją trochę znasz - pisałam o niej w innym miejscu.
Marcysia pojawiła się w schronisku w drugiej połowie grudnia, akurat, gdy miałam kilka dni wolnych. Od koleżanki z pracy dowiedziałam się tylko, że nowa kotka jest piękna, ale zestresowana i bardzo agresywna. I rzeczywiście - w klatce siedziała koteczka przecudnej urody - szmaragdowe oczy (właśnie szmaragdowe, bo to nie była "zwykła" zieleń), pręgowane futerko z rudymi przebłyskami i pyszczek niczym pomalowany farbkami. Czysty różowy nosek z malutką plamką, czyściutkie uszka, gładka, lśniąca sierść - czy tak może wyglądać dzikus? A jednak Marcysia tak właśnie się zachowywała. Wsadzenie do klatki miseczki z karmą albo wymiana kuwety były niemal niemożliwe. Jedynym sposobem było odgradzanie się od kotki zapasową kuwetą, za którą słychać było warczenie i wściekły syk. Podczas zamykania klatki trzeba się było naprawdę spieszyć, bo Marcysia rzucała się do drzwiczek z pazurami i zębami. Potem wycofywała się w kąt i tak siedziała. Niemal nic nie jadła, nie wchodziła do kuwety. Dzikus i agresor.
A jednak myśl o Marcysi nie dawała mi spokoju. Te oczy wciąż rozszerzone z przerażenia...Tylko jaki klucz do niej znaleźć?... W klatce stały miseczki z nietkniętą karmą, których nawet nie byłam w stanie wyjąć, bo najzwyczajniej w świecie się bałam. Z drugiej strony wiedziałam, że jeżeli Marcysia zacznie wreszcie jeść, będzie to pierwszym krokiem do pokonania stresu.
Któregoś dnia wzięłam do ręki pudełko kocich "witaminek" i stojąc przy klatce zdjęłam z niego folię i wieczko. Marcysia nagle podniosła wzrok i spojrzała jakoś inaczej. Rzuciłam do klatki jednego chrupka - bardzo ostrożnie sięgnęła po niego i zjadła. Rzuciłam kolejne - jadła dalej. Potem znów wycofała się i patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem.
Kolejnego dnia Marcysia ożywiła się, gdy tylko pokazałam jej pudełeczko z "witaminkami". Rzuciłam jedną "na zachętę", a potem ostrożnie otworzyłam drzwiczki i rzucałam kolejne... Marcysia jadła, ale gdy usłyszała, że zamykam drzwiczki, warcząc skoczyła w stronę mojej ręki. Przez kolejne dni właściwie żyła na kocich przysmakach, a mnie dało to do myślenia, bo Marcysia zachowywała się tak, jakby były dla niej jakimś łącznikiem między dawnym a obecnym życiem. Za którymś razem, gdy jadła, udało mi się nawet leciutko ją pogłaskać, ale usłyszałam zaraz ostrzegawczy warkot...
Nadszedł dzień, w którym Marcysia miała zostać wysterylizowana...Należało dostarczyć ją w transporterze na salę zabiegową. Przy próbie wyjęcia z klatki wpadła w furię. Gdyby nie to, że była wtedy ze mną moja bardziej doświadczona koleżanka, nie poradziłabym sobie. Właściwie prawie już dałam za wygraną. Może rzeczywiście Marcysia jest dziką kotką? Czyściutką, dobrze utrzymaną, ale dziką i zupełnie nieadopcyjną. Kiedy po kilku godzinach leżała w klatce z otwartymi oczami, ale całkiem jeszcze nieprzytomna, zaczęłam ją głaskać po grzbiecie - w odpowiedzi usłyszałam cichy, nieprzyjazny pomruk - Marcysia nie była w stanie się ruszyć, ale wyraźnie dawała mi do zrozumienia, że nie życzy sobie poufałości. Głaskałam dalej, ale byłam już zrezygnowana - trudno...może to rzeczywiście będzie nieadopcyjny kot...
A potem był dzień przerwy. Wchodzę do kociego kontenera, a w klatce Marcysi stoi ona sama...i patrzy na mnie, pomiaukując. Otwieram klatkę, wstawiam miseczkę z karmą, a Marcysia bez chwili zawahania zaczyna jeść. Ponieważ ma po zabiegu ochronny kołnierz na szyi i przez to trochę ograniczone ruchy, zbieram się na odwagę i głaszczę ją po grzbiecie. Marcysia nie warczy. Marcysia przeciąga się leciutko pod moją dłonią  i zaczyna mruczeć. Przysuwa się bliżej i nadstawia do drapania łepek. Czy to na pewno ta sama Marcysia, która dwa dni wcześniej walczyła jak dzikie zwierzątko? Może nie do końca doszła do siebie po narkozie, może dostała jakiś lek na uspokojenie...a może jakimś cudem, gdy tuż po operacji próbowałam ją głaskać, w malutkiej kociej główce "otworzyła się jakaś klapka" i Marcysia przypomniała sobie, że człowieka można lubić? Przez resztę dnia co jakiś czas przerywam pracę, zbliżam się do klatki, a moja "dzikuska" usiłuje podejść możliwie blisko. Głaszczę ją, drapię pod bródką - Marcysia pomiaukuje i mruczy.
Następnego dnia przekonuję się, że cud jednak nie jest taki zupełny. Gdy otwieram klatkę i chcę posprzątać, ta sama Marcysia, która chwilę wcześniej przyszła na głaskanie, nagle syczy i  "paca" mnie łapą. Trzeba jej oddać sprawiedliwość, że to pierwsze ostrzegawcze pacnięcie było bez pazurów. Próbuję dokończyć sprzątanie, ale zaraz następuje drugie pacnięcie, tym razem z pazurami i całkiem na serio, co widzę za ułamek sekundy na moim nadgarstku. Zamykam klatkę, a Marcysia znów chowa się w kąt i patrzy złym wzrokiem gdzieś w przestrzeń. Nie mam już kluczyka do jej kociego serca. Co teraz? Przecież nawet nie wiem, co ją rozdrażniło, starałam się robić wszystko tak spokojnie. Jakiś nieostrożny ruch, jakiś gest? Nie mam pojęcia.
Po rozmowie z Doktorem postanawiam wypuścić Marcysię z klatki. Może to właśnie zamknięcie jest dla niej stresujące? Robię tak i...zaraz tego żałuję. Marcysia najpierw przez dłuższą chwilę siedzi na progu klatki i boi się wyjść, a gdy już się na to decyduje, przestaje zwracać na mnie uwagę. Chodzi po całym pomieszczeniu, patrzy na inne koty siedzące w klatkach. Jest przerażona i rozdrażniona. Kiedy wskakuje na szafkę i strąca z niej parę przedmiotów, a ja próbuję delikatnie namówić ją do zejścia, znów skacze w moją stronę z pazurami. W końcu przenoszę jej klatkę do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie są tylko dwa inne koty. Klatka będzie otwarta, a Marcysia będzie mogła do niej wejść, gdy zgłodnieje albo będzie chciała skorzystać z kuwety. Jednak ona nie je, nie pije, nie siusia...chodzi w ogromnym napięciu, próbuje wciskać się w jakieś szpary, skakać, nie pozwala się do siebie zbliżyć...Wreszcie układa się na stosie zapasowych kocyków i tak zostaje. Jestem zrezygnowana...
Znów mam jeden dzień wolny. Gdy wracam, Marcysia z powrotem siedzi w klatce i patrzy na mnie prosząco. Nie, nie, tym razem cię nie wypuszczę. No dobrze, wypuszczę...Otwieram klatkę, klękam obok na podłodze. Marcysia wychodzi prosto na moje kolana. Miauczy, łasi się, a potem opiera się przednimi łapkami o moje ramiona i ...zaczyna lizać mnie po twarzy. Leciutko, pieszczotliwie gryzie mnie w policzek, a potem...po prostu się przytula. Przez maleńką chwilę czuję się trochę nieswojo. Łapki i pyszczek Marcysi są tuż przy mojej twarzy, a przecież jeszcze bolą mnie podrapane ręce. A jeśli znów zrobię niechcący coś, co ją rozdrażni?...Nic takiego jednak się nie dzieje. Marcysia chodzi za mną krok w krok, co chwila podskakując i miaucząc. Z bólem serca zamykam za sobą drzwi - koteczka musi zostać na razie sama, bo inaczej nie będę w stanie pracować. Następnego dnia rano Marcysia już czeka pod drzwiami. Nawet nie jest specjalnie zainteresowana pełną miseczką. Wchodzi mi na kolana, przytula się, wskakuje na ramię i wcale nie zamierza zejść. Tak długo, jak jestem w pomieszczeniu, nie spuszcza ze mnie wzroku, a ile razy zagadam do niej, zaraz odpowiada po swojemu. Nie ma już napięcia i strachu w oczach. Jest za to ogromna potrzeba bycia jak najbliżej człowieka.
Przepraszam, Marcysiu, że chciałam zrezygnować.
Jak bardzo musiałaś być przerażona, gdy cały twój świat się zawalił.
Nie jesteś dzikuską. Jesteś całkiem adopcyjnym kotem.
Pięknym kotem o szmaragdowych oczach.

niedziela, 5 stycznia 2014

Wszystkie słodkie kociątka

Uwielbiam malutkie kotki.

Najpierw nieporadne, ze śmiesznymi, okrągłymi uszkami, niebieskimi oczkami i ogonkiem niczym antenka. Potem coraz bardziej przypominające dorosłe koty w miniaturce, trenujące do upadłego podchody, napaść i zagryzanie "wroga". Tak rozbrajająco słodkie, że wybacza się im wszystko - i zasiusianą kołdrę, i próby obgryzania kabli. Kiedy już narozrabiają, przychodzą się przytulić i cała złość mija. Kocham patrzeć, jak wyrastają z nich wielkie, leniwe kociska o dumnym, "mającym wszystko w nosie" spojrzeniu.

Uwielbiam małe kotki.
I właśnie dlatego żadna z moich domowych kotek nigdy nie rodziła - wszystkie są wysterylizowane.

Oczywiście, gdyby któraś z nich była kiedyś w ciąży, byłoby to dla mnie ogromne przeżycie - patrzeć na rosnący brzuszek, kłaść na nim dłoń i czuć poruszające się maleństwa. Towarzyszyć jej przy porodzie, widzieć, jak jej dzieci się rodzą, jak nieporadnie pełzną szukając napełnionych mlekiem sutków. Nowe życie to przecież cud. Właśnie dlatego wysterylizowałam moje kotki.

Gdyby któraś z nich urodziła, byłabym ogromnie szczęśliwą "babcią". Znalazłabym kociętom możliwie najlepsze domy. Przez myśl nawet by mi nie przeszło, aby sprzedać je na targowisku, czy zawieźć do schroniska. Dla moich "wychuchanych" maleństw chciałabym jak najlepiej.

I właśnie dlatego nigdy się nie narodziły. Bo choćbym znalazła dla nich wspaniałe domy, nigdy nie spałabym spokojnie. W każdym z tych domów ktoś mógłby zmienić zdanie i zadecydować, że wbrew wcześniejszym obietnicom pozwoli kotom się rozmnożyć. I mogłoby się okazać, że nie ma tyle cierpliwości i dobrych chęci, aby szukać im odpowiedzialnie kochających opiekunów. Być może rozdałby je "gdziekolwiek bądź" i w nowych domach one również zaczęłyby rodzić...a potem ich dzieci.....i dzieci ich dzieci.....i kolejne, kolejne, kolejne...

Nie mogłam tego zrobić moim ukochanym kotkom. Nie mogłam pozwolić na to, aby ich dzieci, ich wnuki i prawnuki spotkał niepewny los.

Ogromna większość kociąt, które trafiają do schroniska, to kocięta, którym pozwolono się urodzić nie mając żadnego mądrego pomysłu na to, jak zapewnić im dobre i bezpieczne życie. Nie tylko im - także ich dzieciom i kolejnym pokoleniom.

Chcę odpowiedzialnie kochać moje koty.
One nie potrafią wybiegać myślami w przyszłość.
Ja - tak.
Dlatego je wysterylizowałam.