czwartek, 20 lutego 2014

O umieraniu. Dla Tosia. Dla Tosi.

To się zaczęło około szóstej rano.
Usłyszałam, jak wstaje, zaczyna chodzić - tak, jak zwykle, ale jednak inaczej...Zatacza się, a potem słychać, jak siusia na podłogę. Próbuje iść, ale obija się o kolejne meble. Wołamy go. Nie słyszy. Wreszcie P. przytrzymuje go i kieruje w moją stronę. Tosiu idzie do mnie, a w jego oczach widzę strach - nieopisane przerażenie umierającego psa. Potyka się i wpada prosto w moje ramiona. Jest bezwładny i bardzo ciężki, z trudem przyciągam go do siebie. Przytulam mocno i czuję, jak bardzo szybko bije mu serce, jak ciężko oddycha. Leży na moich kolanach, a ja wiem, że właśnie tam jest bezpieczny. Opiera głowę o moje przedramię, z wywieszonego języka cieknie ślina.  Za chwilę zaczyna się szarpać, chce wstać, ale po przejściu paru kroków znów się przewraca. Klękamy przy nim na podłodze, podkładamy koc i tak zostajemy. Przez kolejne godziny na zmianę przytulamy Tosia, przytrzymujemy, gdy próbuje się zrywać, zmieniamy zasiusiane ręczniki, mówimy do niego. Mówimy dalej także wtedy, gdy widzimy, że chyba już nawet nie ma świadomości, że jest tutaj z nami.
Umysł mam wyłączony. Wiem tylko jedno - Tosiu umiera, a my jesteśmy przy nim. Umiem jedynie napisać krótkiego SMSa do H., która dopiero o 17-tej może przyjechać, aby się z nim pożegnać - jeśli Toś będzie jeszcze wtedy żył. Jeśli będzie... Teraz leży i oddycha już całkiem spokojnie, wydaje się, że śpi, ale wiemy, że powoli przechodzi już na drugą stronę. Za chwilę będzie siedemnasta. Dzwonek do drzwi - to przyjechała H. Klęczy przy Tosiu, głaszcze go, przytula... Wymieniamy tylko kilka zdań...Tak, trzeba będzie pewnie podjąć decyzję... Próbuję dodzwonić się do weterynarza, ale nagle P. i H. wołają mnie. To chyba już, lekarz nie będzie potrzebny. Kładę dłoń na klatce piersiowej Tosia, przytulam twarz do jego głowy. Pod palcami czuję łomoczące, galopujące serce. Biegnie, biegnie, biegnie. Nagle dziwny, ledwo słyszalny dźwięk, jakby westchnienie. Oczy Tosia nagle są szeroko otwarte, zapatrzone gdzieś przed siebie. Pod palcami spokój. Serce przestało bić. Sama nawet nie wiem, co szepczę Tosiowi do ucha. Czuję spokój ducha, chociaż sama dokładnie nie rozumiem, dlaczego. Wszystko się dopełniło, zamknęło.

Piękny, postawny, stareńki bokser z demencją. Był z nami 3 tygodnie. Ktoś go kiedyś kochał, był czyjąś dumą. Ktoś inny któregoś wrześniowego dnia wyrzucił go na pastwę losu. Potem na jego drodze pojawili się ludzie, dla których stał się ważny.

Widziałam w nim moją Tosię. Nigdy nie będę wiedzieć, jaka byłaby, gdyby dożyła tego wieku. Nie będę też pamiętać mojego z nią pożegnania. Nie było nam ono dane...






niedziela, 9 lutego 2014

Wolnożyjące

Od jakiegoś czasu zamierzałam o tym napisać, chociaż zapewne ten tekst nie przysporzy mi przyjaciół. Jest to mój własny, osobisty punkt widzenia.

Koty wolnożyjące - przemykające po ulicach i podwórkach, unikające kontaktu z ludźmi. Niektóre żyją w ten sposób od pokoleń, inne są zdziczałymi dziećmi czy wnukami domowych kotów, które trafiły na ulicę. Są tacy, co się ich boją i nienawidzą. Inni je dokarmiają, sterylizują, dają im schronienie. Bez względu na to, co o tych kotach myślimy, są częścią naszego otoczenia, a czy potrzebną - cóż, zapytajmy może tych, których piwnice opanowały myszy...

Z jednej strony możemy traktować wolnożyjące koty jak niemal dziką populację, która podlega prawom natury i godzimy się z tym, że przeżywają w niej tylko najsilniejsze osobniki. Z drugiej strony - ta populacja jednak jest w jakimś sensie zależna od człowieka - znajduje pożywienie i schronienie właśnie w jego sąsiedztwie, więc za jej dobrostan jesteśmy w pewnym stopniu odpowiedzialni.

Z takiego założenia wychodzą zapewne ci, którzy w sprawie kotów wolnożyjących dzwonią do schroniska. Proszą o odłowienie kota, ponieważ jest chory, albo po prostu zziębnięty czy przebywa zbyt blisko ruchliwej ulicy. Oficjalnie schronisko ma obowiązek przyjąć kota wolnożyjącego tylko wtedy, gdy wymaga tego jego stan zdrowia - wyraźnie widać, że jest chory albo uległ wypadkowi. Wielu zgłaszających to oburza, posądzają schronisko o złą wolę i działanie na szkodę zwierząt.

I teraz napiszę coś, co jest tylko i wyłącznie moim osobistym punktem widzenia. 

Złapanie takiego kota i przywiezienie go do schroniska jest największą krzywdą, jaką można mu zrobić.

Nie, nikt go tam nie uśpi, nikt nie zagłodzi. Trafia do klatki, dostaje podkład, kuwetę ze żwirkiem, miseczki z karmą i wodą, zostaje odrobaczony. Jest chory, więc trzeba go leczyć - podawać tabletki, zastrzyki, a jeśli miał wypadek, prześwietlić i "poskładać", a potem trzymać w klatce przez wiele tygodni, aby uraz się nie pogłębiał. Potem, gdy już wydobrzeje, zostaje zaszczepiony i wykastrowany, i tak, jak pozostałe koty zostaje przeniesiony do kociarni.

To w skrócie. A teraz wróćmy na początek.

Kot wolnożyjący po trafieniu do schroniska zostaje wsadzony do klatki. Zaczyna się jego dramat. Zamknięty nie tylko w czterech ścianach klatki, ale także budynku. Otacza go wszystko to, czego unikał przez całe swoje życie, przed czym strach ma we krwi czasami od pokoleń. Wokół niego zapachy i widoki, które go przerażają. Gdzieś szczekają psy, trzaskają drzwi, słychać przedziwne odgłosy. Nagle pojawia się człowiek. Otwiera klatkę, wyjmuje coś z niej, potem znów wkłada...Nagle kot zostaje przyciśnięty do ściany, miota się, wyrywa, zostaje czymś przykryty i przyciśnięty jeszcze mocniej. Czuje ból ukłucia.

Dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Gdyby nadal był na wolności, nigdy nie pozwoliłby człowiekowi zbliżyć się do siebie, nigdy nie dałby się zamknąć w pomieszczeniu. Teraz widzi ludzi z odległości pół metra, jest oszalały ze strachu i nie może zrobić nic - nie jest się w stanie schować, nie jest w stanie uciec.
Robiąc mu zastrzyk, musimy chwytać się najróżniejszych sposobów, by go unieruchomić - także po to, by uniknąć poważnego podrapania i pogryzienia. Wszystko to sprawia, że leczenie trwa długo, bo przy tak wielkim stresie kot nie jest w stanie wyzdrowieć. Siedzi więc w klatce całymi tygodniami, a każda wymiana miseczki z jedzeniem czy kuwety to ogromne przeżycie - dla niego i dla nas, bo jego wzrok i cała jego postawa mówi jedno: "zbliż się do mnie, a popamiętasz".

Oto jednak nadszedł dzień, w którym naszego kota można uznać za zdrowego i przenieść do kociarni. Pomijam już całą "operację" wyjęcia go z klatki i wsadzenia do transportera, co również jest wątpliwą dla niego przyjemnością... Kot wolnożyjący trafia do grupy zupełnie obcych mu kotów, przeważnie mniej lub bardziej domowych - dla niego to zupełnie obcy świat, mówiący innym językiem i żyjący według innych reguł.

Taki kot nie da się oswoić, nie zostanie nigdy adoptowany.
Cztery ściany kociarni i osiatkowany wybieg staną się odtąd jego domem.
Domem i więzieniem do końca życia.
Warto o tym pamiętać, zanim zadzwoni się do schroniska. 

środa, 5 lutego 2014

Rozmyślając...nie do końca o kotach.

Torby, siatki, worki z kocami, ręcznikami, pościelą. Będą z tego posłania dla kotów. Biorę nożyczki i zaczynam ciąć.
Białe płócienko, troszkę już wyblakłe kwiatuszki. Gładka powierzchnia...Dotykam - czyżby krochmal? Kto krochmali pościel w tych czasach?...Mój Boże, jak pieczołowicie i dokładnie ktoś musiał prasować te poszewki... Tu widzę drobny ścieg - widać poszwa się rozerwała, trzeba ją było zaszyć. 
Tnę, chociaż dziwnie się z tym czuję. Jakiś delikatny opór pod nożyczkami - malutka kwadratowa łatka, za chwilę kolejna. Kto dziś tak naprawia pościel?...Poszwy, poszewki...gładkie, złożone idealnie prosto, pachnące proszkiem do prania i jakimś nieuchwytnym "czymś" - może starą szafą?
A ja zaczynam się zastanawiać, czyje ręce naszywały te łatki, czyje ręce krochmaliły, prasowały... 
Może razem z niepotrzebnym już kotem po zmarłej babci oddano także i tę pościel...
A ja ją tnę i jutro włożę ją do klatek.
Przepraszam. Tak zupełnie nieracjonalnie. 

sobota, 1 lutego 2014

Zagubiony, znaleziony...

Może nie powinnam się do tego przyznawać, ale czasem tracę cierpliwość.

Proszę Pani, proszę Pana...Wiem, że gdy zaginie kot, wpada się w panikę. Jak to, przecież zawsze wracał na obiad, a jest wieczór i jeszcze go nie ma. Nie ma go także następnego dnia...i następnego... Pytacie sąsiadów, wieszacie ogłoszenia...

A ja proszę: zadzwońcie lub napiszcie do schroniska, a potem chociaż raz na jakiś czas przyjedźcie OSOBIŚCIE  szukać swojego kota.

Rozumiem, że dla Was opis podany podczas rozmowy był tak dokładny, że spojrzawszy na kota w klatce nie powinnam mieć żadnych wątpliwości: kot jest szary, na brzuszku ma futerko trochę bardziej rude, brakuje mu pazurka przy lewej tylnej łapce i tak dziwnie miauczy.
Wyobraźcie sobie zatem, czy jestem w stanie sprawdzić choćby brak pazurków, jeśli mam przed sobą w klatce zestresowanego kota, który nie życzy sobie ani "grzebania" przy łapkach, ani dotykania brzuszka, a głosu z siebie wydawać nie zamierza. Czasami kuli się w kącie, a czasem rzuca z zębami i pazurami. Nie, nie będę ryzykować pogryzienia, aby sprawdzać cokolwiek.

A co, jeśli kot jest na przykład czarny? Wtedy nawet sam właściciel odbierając go miewa wątpliwości, czy to na pewno jego zguba. Obecnie w schronisku jest chyba dziesięć czarnych kotów - konia z rzędem temu, kto wejdzie do kociarni i na pierwszy rzut oka rozpozna swojego. Dlaczego spodziewacie się, że zrobię to ja, mając do dyspozycji zdjęcie, które przysłaliście, albo wydrukowaliście na domowej drukarce?

Nawet, jeśli przy pierwszej wizycie w schronisku nie znajdziecie kota, proszę, przyjedźcie znów choćby za dwa tygodnie. Nie sugerujcie się rozmową telefoniczną, podczas której pytacie, czy z rejonu osiedla X przywieziono kota, a po uzyskaniu odpowiedzi odmownej stwierdzacie, że na pewno go w schronisku nie ma. Wasz kot dawno mógł opuścić swój teren, wystarczyło, że wskoczył do jakiejś furgonetki albo ktoś się nad nim ulitował i zawiózł do swojego domu.

To takie smutne widzieć w klatkach domowe koty, których nikt nie szuka... A jeszcze bardziej przykre jest, gdy "dopasuję" takiego kota do opisu z ogłoszenia, piszę pod podany adres, a "po drugiej stronie" jest tylko obojętność i nikt nie pojawia się w schronisku...I nic tak nie irytuje, jak rozmowa z właścicielką zagubionego kota, która na prośbę, aby przyjechać do schroniska odpowiada "Ależ ja mieszkam na drugim końcu miasta!".

Drodzy Państwo, bardzo proszę, nie przerzucajcie na schronisko odpowiedzialności za odnalezienie Waszego kota.

To Wy, jego opiekunowie, jesteście odpowiedzialni za jego życie, zdrowie i bezpieczeństwo.