poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Mordercy?

Tak trudno jest o tym pisać, bo to temat delikatny...jak...kocie życie...

Wyobrażam sobie doskonale, jak to jest. Zimno, deszcz. A może przeciwnie - upał i ani kawałeczka cienia. Gdzieś spod desek, pod murem albo z krzaków słychać piskliwe pomiaukiwanie. Zaglądasz....KOCIĘTA!!! Nie są większe od Twojej dłoni, z brzuszków zwisają im jeszcze zaschnięte pępowiny, oczka zamknięte. Jakże one sobie tu poradzą, takie maleńkie, bezbronne, na pewno głodne. Pierwszy odruch - utulić je, ogrzać, osłonić. Telefon do schroniska: "Znaleźliśmy malutkie kotki! Co robić? Czy możemy je do was przywieźć? Tak, są jeszcze ślepe, matki nie widzimy." I nagle konsternacja. "Jak to nie powinniśmy ich dotykać? Jak to odejść stamtąd? Jak to eutanazja????" Co za mordercy pracują w tym schronisku...

A teraz proszę, posłuchaj...
Wiem, że to był odruch serca. Wiem, że nie umiesz zostawić bezbronnych stworzeń samym sobie.
A jednak...jeśli tylko nie wydarzyło się jakieś nieszczęście, prawdopodobnie ich matka jest gdzieś w pobliżu. Być może właśnie była w trakcie przenoszenia kociąt w inne, bezpieczniejsze miejsce. Gdy wziąłeś maluszka na ręce, zostawiłeś na nim swój zapach i kotka zapewne będzie się bała po niego wrócić. 
A jeśli stało się jej coś złego? Jeśli maluszki naprawdę nie mają już nikogo?...
Wkładasz kotki do pudełka wyłożonego kocykiem i wieziesz do schroniska. Widziałeś przecież w telewizji, jak pracownicy ośrodków adopcyjnych karmią takie oseski, noszą, przytulają i cieszą się, gdy "fasolki" wyrastają na dorodne koty. 

I jak ja mam Ci teraz wytłumaczyć, że to obraz piękny, ale bardzo nieprawdziwy?...

Wcale nie dlatego, że w naszym schronisku pracują nieczuli ludzie, dla których uśmiercanie takich maleństw jest chlebem powszednim. 

Pamiętasz, pisałam już tutaj o kocich chorobach, o panleukopenii...Pisałam, jak wygląda codzienność w schronisku. 
Dlatego wyobraź sobie teraz, co się stanie, jeśli trafią do nas maleńkie, ślepe kotki.
Są całkowicie nieodporne na zakażenia, nie potrafią same utrzymać odpowiedniej temperatury ciała, trzeba je dogrzewać. Nie potrafią same jeść, nie potrafią się same wypróżnić. Każda zbyt długa przerwa w karmieniu oznacza uszkodzenie wątroby i powolną śmierć. Są całkowicie zależne od matki, albo od...człowieka...

Powinnam przez całą dobę średnio co godzinę ("na żądanie") karmić je przez smoczek albo strzykawkę mlekiem zastępczym, a potem masować im brzuszki, aby mogły się wysiusiać i zrobić kupkę.
Zanim się do tego zabiorę, powinnam wydezynfekować ręce, włosy, przebrać się, zmienić buty. Jeśli kociąt jest więcej, pomnóż to odpowiednio. Jeżeli w tym samym czasie mam pod opieką kilkadziesiąt (lub więcej) kotów w różnym stanie i wieku oznacza to, że ich potrzeby nie zostaną zaspokojone. Zauważ też, że nie przebywam w pracy przez całą dobę, a od godziny 15 do 7 rano nie będzie komu zająć się oseskami. 

Nawet, gdy uda się je utrzymać przy życiu przez następnych parę tygodni, będą miały tak niską odporność, że każdy kontakt z innymi kotami, czy ze schroniskowym otoczeniem może się dla nich zakończyć chorobą i śmiercią. Czy wiesz, jakie to uczucie - panika, gdy nie jestem w stanie zdążyć ze wszystkim, bo tu płaczą głodne kocie niemowlaki, a tam kocie podrostki i starszaki, które przecież nie rozumieją, dlaczego mają puste miseczki i brudne kuwety? A i one boją się, chorują, umierają...One również potrzebują opieki. 
Czy wiesz, jakim uczuciem jest bezsilność, gdy maleństwo mieszczące się w dłoni staje się coraz chłodniejsze i coraz bardziej wiotkie? 

Czy nadal nazwiesz mnie morderczynią, bo próbuję Ci wytłumaczyć, dlaczego dla ślepego miotu przyniesionego do schroniska najlepszym, dopuszczalnym prawem wyjściem jest eutanazja?

Prawda jest taka, że kocięta (ślepe czy już widzące) młodsze, niż 6-7 tygodni, mają w schronisku bardzo, bardzo małe szanse na przeżycie. Musiałyby tam być osoby, które zajmowałyby się tylko i wyłącznie takimi maleństwami - przez całą dobę, siedem dni w tygodniu. A nawet, gdyby były, to i tak w takich warunkach cudem byłoby odchowanie zdrowych, silnych kociąt . 

Chciałbyś naprawdę uratować te ślepe kotki, które znalazłeś w krzakach? 
Zostań ich domem tymczasowym. To ich jedyna szansa na przeżycie.
Tak, wiem, że to trudne.
Ratowanie życia nigdy nie jest łatwe. Naszym wolontariuszom również bywa trudno.
Jednak jeśli już postanowiłeś ingerować i zmieniać koci los, spróbuj być odpowiedzialny do końca.
Nie zostawimy Cię z tym samego. Będziemy wspierać i pomagać, jeśli tylko będzie to potrzebne.
Będziemy razem z Tobą szukać kociętom nowych domów, gdy będą już w "bezpiecznym" wieku. 

A mnie pozwól skupić się na tych, które czekają w klatkach. Bo lada dzień schronisko zacznie się zapełniać kocimi malcami. Będą mieć zaropiałe oczy, usmarkane nosy, napęczniałe robakami brzuszki. Będą wymiotować, będą wypróżniać się potwornie cuchnącą biegunką. Będą umierać. Będą mi się śnić po nocach i będę pytać gdzieś "w przestrzeń", dlaczego nikt im nie podarował dobrodziejstwa eutanazji parę tygodni wcześniej, skoro na tym świecie nikt ich nie chce i nie potrzebuje. 

Proszę o przywilej nieprzychodzenia na świat
...nieprzychodzenia na świat póki nie zapewnisz mi domu i pana,
który się mną zaopiekuje,
i prawa do życia tak długo,
jak długo będę fizycznie zdolny do cieszenia się życiem
...nieprzychodzenia na świat póki moje ciało nie będzie cenne,
a człowiek nie przestanie go maltretować,
ponieważ jest bezwartościowe i liczne.

oryginał na stronie: http://www.petconnectioninc.com/


Niechciany piesek

Pomarszczona twarz o jasnych, młodych oczach.
- Chciałabym się dowiedzieć, w jaki sposób mogłabym wyrejestrować psa. Suczkę. Bo ona...nie żyje. Umarła wczoraj.

Głos drży i widzę, jak śliczna, pomarszczona twarz kurczy się.

- Żyła z nami tak długo. Bardzo chorowała, strasznie cierpiała. A wzięliśmy ją stąd, ze schroniska, gdy była już dorosła. I wie pani, ja jej nie chciałam, naprawdę. Ja sobie wybrałam innego pieska. To mój mąż się uparł, że to ma być ona. I ta nasza Zuzia była najwspanialszym psem na świecie.

Płacze. Uśmiecha się.

- Wie pani, wszyscy na mnie krzyczeli, że ja Zuzię tuczę. Bo ona tak strasznie lubiła szyneczkę, że gdy tak na mnie patrzyła, to ja zawsze zdejmowałam plasterek z kanapki i jej dawałam...no, i przez to rzeczywiście była trochę gruba.

-....I nie wiem, jak sobie znaleźć teraz miejsce, gdy jej nie ma...

Mija parę tygodni. Znów spotykamy się w biurze schroniska.

- Bo ja jednak nie wytrzymałam. Przyszłam się dowiedzieć o takiego czarnego pieska. A mój mąż, proszę pani, nie wie, że tu przyszłam. Adoptuję psa i będzie musiał się z tym pogodzić. A co, przecież on też się wtedy uparł na Zuzię, to teraz ja wybiorę pieska.

Rozjaśnione, młode oczy znów się uśmiechają.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Kot. Karton. Kartka.

Podobno było to tak: przed gabinetem weterynaryjnym na jednym z poznańskich osiedli ktoś zostawił karton. W kartonie był kot. Była też kartka z prośbą o eutanazję kota.
Kot został przywieziony do schroniska.
Gdy przyszłam rano do pracy, leżał skulony za kuwetą.
Kot okazał się być kotką, która niedawno była operowana.
Kolejna operacja, tym razem u nas. Guzy, guzy, guzy. Przerzuty.
Kotka leży już w klatce pod kroplówką.
Tuż przed wyjściem idę jeszcze do szpitala. Kotka siedzi zgarbiona, oszołomiona po narkozie.
Wkładam rękę do klatki, głaszczę ją po zmierzwionej sierści.
Nie wiem, co mam jej powiedzieć; nie wiem nawet, co myśleć.
Czy jakakolwiek żywa istota zasługuje na to, żeby umierać w samotności i strachu?
Bez dotyku kochających dłoni?
Bez pożegnania?

wtorek, 1 kwietnia 2014

Długa historia o drodze do kociego serca - część trzecia i na razie ostatnia

Tym razem wszystko naprawdę było już na dobrej drodze. Wojtuś bardzo szybko nauczył się, że codzienne sprzątanie klatki jest związane ze dostawaniem smakołyków, że moje ręce manipulujące przy kocyku czy kuwecie nie są dla niego zagrożeniem. Zagadywał do mnie po kociemu, lubił być głaskany, onieśmielała go jedynie obecność innych osób - wtedy znów kulił się i syczał, gdy tylko ktoś wyciągał w jego stronę rękę.
Było coś jeszcze. Wojtek nie interesował się zabawkami. Zauważyłam już wcześniej, że bardzo zestresowane koty ( a także "dzikusy") nie potrafią się bawić, a nawet bywają agresywne, gdy próbuje się je do zabawy zachęcać. Zupełnie tak, jakby nie były w stanie poczuć się na tyle bezpiecznie, by pozwolić sobie na zupełne rozluźnienie. Na jednej z półek w kontenerze trzymam kocie zabawki - pęczek piórek na patyczku, kocią wędkę z pluszową rybką, jakieś piłeczki i pomponiki na tasiemce. Od czasu do czasu sprawdzam, jak reagują na nie koty, a przy okazji trochę je "zabawiam" - dostają wtedy niemal oczopląsu, podskakują, machają łapkami - nareszcie coś się dzieje! Wojtek bardzo długo ignorował zabawki. Machałam mu piórkami przed nosem, a on nie zmieniał wyrazu pyszczka, nie drgnęła mu nawet powieka. Wokół koty niemal "stawały na głowach", a on niczego nie zauważał. Codziennie próbowałam zachęcić go do zabawy i ...nic... Któregoś dnia...spojrzał na pęczek piórek, które powolutku przesuwałam po prętach klatki - wydawały taki cichy, furczący dźwięk...śledził je wzrokiem...a potem....znowu nic...Po kilku następnych dniach, gdy wsunęłam zabawkę bezpośrednio do klatki, Wojtek dotknął jej łapką, ale za chwilę cofnął się, jakby sam przywoływał się do porządku.
I dopiero niedawno, może dwa dni temu na widok piórek Wojtuś wyprostował się, a potem...podskoczył i zaczął machać łapkami próbując je złapać, zupełnie jak....po prostu jak najprawdziwszy radosny domowy kot.
Właściwie mogłabym przerwać teraz opowiadanie o Wojtusiu, bo wiecie już, jaki jest TERAZ. Ja wiem - nauczyłam się od Wojtka - że naprawdę wiele można osiągnąć budując dobre skojarzenia. Że kot, owszem, może leżeć na cienkim prześcieradełku i nie będzie to dla niego krzywdą, ale jeśli damy mu złożony w pół miękki kocyk albo ręcznik, poczuje się lepiej, bo łatwiej będzie mu się rozluźnić. Dowiedziałam się od Wojtka, że dobrze jest mówić w obecności zestresowanego kota. I jak dużo cierpliwości i czasu trzeba, żeby "otworzył się" na zabawę.
Historia Wojtka wcale się jeszcze nie zakończyła. Z pewnością nie ufa mi jeszcze na tyle, abym mogła go wziąć na ręce. Boi się, gdy do kontenera wchodzi ktoś obcy. Nadal nie wiemy, czy wróci kiedykolwiek do swojego domu...
A ja...nauczyłam się czegoś jeszcze.
To wszystko, o czym ci opowiedziałam, działo się w tym samym czasie, gdy w klatce obok był Sasza. Gdy był coraz słabszy...gdy umierał... I chociaż jedyne, na co miałam wtedy ochotę, to usiąść i płakać, nie mogłam tego zrobić. Obok były inne koty - był Wojtuś, którego strach i zagubienie nie zniknęło tylko dlatego, że nie wiedziałam, jak pomóc Saszy.
W jednej klatce nadzieja się rodziła, a w drugiej umierała...
Mogłam się zatrzymać tylko na parę chwil.
Potem trzeba było wziąć głęboki oddech i...żyć dalej.

Długa historia o drodze do kociego serca - cz.II

Rozczaruję Cię - wciąż jeszcze za wcześnie, aby napisać  "i odtąd było już coraz lepiej i coraz piękniej". To prawda, każdego kolejnego dnia Wojtuś rozluźniał się troszeczkę bardziej i zaczynał zwracać uwagę na to, co się wokół niego dzieje. Lubił te moje "recytowanki" i "śpiewanki" - już nie udawał, że mnie ignoruje, tylko patrzył wyczekująco za każdym razem, gdy przestawałam mówić. A jednak każdego ranka, gdy wchodziłam do kontenera, zastawałam Wojtka rozpłaszczonego na dnie klatki, ze stulonymi uszami i przestraszonym spojrzeniem. Zupełnie jakby w nocy wracały do niego koszmary, jakby nie było tych dobrych chwil w ciągu dnia...
Nadal trudno było posprzątać jego klatkę. Nawet miseczkę wsuwałam w dalszym ciągu bardzo ostrożnie, a gdy delikatnie próbowałam wymienić posłanie, Wojtek syczał i warczał - widok złożonego ręcznika przesuwającego się tuż obok niego, albo co gorsza, nad nim, kojarzył mu się chyba tylko z unieruchomieniem do zastrzyku...
Na szczęście Wojtek miał dobry apetyt. Otwierałam więc tuż przy nim saszetkę z mokrą karmą i podsuwałam ją bliżej, aby mógł poczuć zapach...O, tak, to się Wojtusiowi podobało....do tego stopnia, że gdy następnie otwierałam powolutku klatkę i wsuwałam rękę z saszetką, prawie wkładał do niej nos. Wtedy wkładałam do miseczki kilka kawałków karmy, szybko zabierałam kuwetę i posłanie,  i zamykałam klatkę. Wojtek jadł, a potem patrzył na mnie pytająco - jak to, czy to naprawdę było wszystko? Niestety, w tej chwili wszystko, bo czekały na niego mniej przyjemne przeżycia. Musiałam zdjąć klatkę z regału, postawić ją na podłodze i delikatnie wyciągnąć dno, aby je wyczyścić - Wojtek w tym czasie stał ograniczony ścianami klatki. Zdenerwowany i wystraszony, stawał na tylnych łapkach, przednimi chwytając się prętów, powarkiwał i miauczał bardziej ze strachu, niż ze złości, a gdy przechodziłam obok, odskakiwał prychając. Starałam się jak mogłam, aby wszystko przebiegało szybko i możliwie spokojnie, ale i tak gdy klatka z powrotem lądowała na półce, Wojtek był zupełnie wyprowadzony z równowagi.
Wtedy odczekiwałam parę minut i znów pokazywałam mu otwartą saszetkę. Znów ciekawość i łakomstwo były silniejsze, niż strach - Wojtuś sprawdzał, co jest w saszetce, a w miseczce za chwilę pojawiało się kilka kawałeczków karmy. Mogłam wtedy włożyć do klatki czystą kuwetę i kocyk. Znów zamykałam delikatnie klatkę i szłam do swoich zajęć, a zerkając co jakiś czas na Wojtka widziałam, że zaczął mi się przyglądać - bo może jednak podejdę do klatki jeszcze raz i dam mu jeść?... Oczywiście miał rację :-). Podchodziłam i wkładałam do miseczki kolejną malutką porcję karmy.
W końcu odważyłam się i gdy Wojtek jadł, pogłaskałam go po głowie, a potem przesunęłam dłonią po jego grzbiecie - czułam, że nie bardzo wie, jak zareagować, ale nie przestał jeść.
Potem odkryłam, że Wojtuś bardzo lubi suszone "kiełbaski" dla kotów. Dostawał więc kawałeczek, zanim zabierałam się za sprzątanie i w jego trakcie. Już wiedział, że wyjmowanie kuwety czy kocyka nie jest żadnym zagrożeniem, bo oznacza, że za chwilę dostanie pachnący "smaczek". Nadal nie podobało mu się stawianie klatki na podłodze, ale zapewniałam go, że jest moim kochanym koteczkiem i zaraz wróci na swoją półkę i dostanie coś dobrego do jedzenia...Już nie słychać było strachu w jego głosie, gdy miauczał, a sam Wojtek wodził za mną proszącym wzrokiem. Gdy tylko wracał na półkę, czekał na nową porcję mięska w miseczce albo kolejny kawałek "kiełbaski". Sprzątanie klatki zostało "odczarowane".
Wojtuś już bez problemu pozwalał się głaskać podczas jedzenia, a w końcu sam zaczął się tego dopraszać. Kot, który jeszcze dziesięć dni wcześniej bał się zmienić pozycję w mojej obecności, teraz zaczął "strzelać baranki", ocierał się policzkami o moje dłonie i spędzał całe godziny wystawiając brzuszek do słońca. Któregoś ranka zobaczyłam stojącego w klatce Wojtka, który tak, jak pozostałe koty patrzył na mnie wyczekująco i miauczał: "daj jeść! daj jeść!". Nie było już nocnych koszmarów.
c.d.n.

Długa historia o drodze do kociego serca - cz.I

A teraz Ci opowiem, jak to było z Wojtusiem.
Właściwie - jak to z nim jest, bo jego historia nadal się tworzy i nie wiem jeszcze, jak się zakończy.
Wojtuś trafił do nas półtora miesiąca temu. Miał swoją ukochaną Panią i wyobrażam sobie, jak bardzo musiał być przerażony, gdy zobaczył, że stało się z Nią coś złego...gdy nie reagowała na jego miauczenie, na trącanie łepkiem czy pacanie łapką. Potem wszystko zaczęło się dziać tak szybko. Pani zniknęła, a on znalazł się w schroniskowej klatce. Gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, trudno było mi uwierzyć, że to domowy kot - leżał "przyklejony" do podłoża, z uszami odchylonymi na boki i oszalałym ze strachu, dzikim spojrzeniem. Na każdą próbę wstawienia miski do klatki reagował agresją, a jadł tylko wtedy, gdy nikogo nie było w pobliżu. Nie było sposobu, aby "pokojowo" wymienić mu kuwetę - trzeba się było asekurować drugą, ustawioną niczym tarcza.
Przez dwa tygodnie Wojtek niemal nie zmieniał pozycji. W nieustannym napięciu, tak jakby w każdej chwili spodziewał się najgorszego. W dodatku jego klatka stała w tak niefortunnym miejscu, że odzyskanie spokoju było właściwie niemożliwe.
W końcu Wojtuś trafił do kociego kontenera - tu wszystko dzieje się spokojniej, jesteśmy trochę dalej od schroniskowego zamieszania. A ja zaczęłam szukać sposobu, jak mu pomóc...
Najpierw - w której klatce powinien siedzieć. Niby takie "nic", ale jednak ważne. Klatki stoją na trzypoziomowym regale, każda na swojej półce. Zauważyłam już kiedyś, że zestresowane koty najlepiej czują się na środkowym "pięterku". Na najwyższym, owszem, mogą oglądać wszystko z góry i być może czują się dzięki temu dobrze, ale jednocześnie są wyobcowane, nie można nawiązać z nimi kontaktu. Kiedy są w klatce na samym dole, widzą głównie nasze nogi, czują, jak drży podłoga, gdy chodzimy i często bardzo się tego boją.
Dlatego klatka Wojtusia stoi na środkowym poziomie, tuż przy oknie, aby mógł obserwować poruszające się gałęzie drzew, przelatujące ptaki, chmury przesuwające się po niebie. Wiedziałam, że w momencie, gdy zacznie go to interesować, będzie na dobrej drodze. Takie ustawienie klatki miało jeszcze dwie inne zalety. Bliskość "odstresowującego" dyfuzora podłączonego do gniazdka elektrycznego i popołudniowe słońce, które w pogodne dni oświetlało i ogrzewało Wojtusiowe posłanie.
Nie, to wcale nie było tak, że od tej chwili jak za dotknięciem czarodziejskiej wszystko się zmieniło. Przez kolejne dni Wojtek wcale nie czuł się lepiej, niż w poprzednim miejscu. Nadal musiałam używać podstępów, żeby dać mu jeść, czy wyjąć brudną kuwetę. W dodatku zaczął chorować i musiał dostawać zastrzyki - trudno wtedy o pogodę ducha... Patrzył na mnie z niechęcią, a gdy coś do niego mówiłam i dłużej mu się przyglądałam, odwracał głowę...Po prostu nie chciał mieć ze mną nic wspólnego.
A ja przychodziłam rano, karmiłam koty, potem zaczynałam sprzątać klatki...i mówiłam, mówiłam, mówiłam...Opowiadałam Wojtkowi (i pozostałym kotom, rzecz jasna) o tym, co właśnie robię i że są kochanymi kotkami, albo też bardzo niegrzecznymi (zależnie stopnia zabałaganienia klatek ;-) ). Mówiłam im potem, że "to było tak: bociana drapał szpak, a potem była zmiana i szpak drapał bociana..". Opowiadałam o tym, "jak to miło chmurką być, niebem płynąć jak po wodzie...". Był nawet wierszyk o mleczku i jajeczku, ale fragment "przyszła mama, kotka zbiła" mówiłam cichutko i bardzo szybko. Robiłam przerwę, siadałam z kanapkami, i proponowałam Wojtusiowi kawałek szynki albo sera. Odłamywałam malutki kawałeczek i zbliżałam do klatki. Wojtek patrzył niby_mało_zainteresowanym wzrokiem, ale w końcu przysuwał nos do moich palców. Gdy tylko nimi poruszyłam, syczał, odsuwał się i zaczynał patrzeć gdzie w bok. Potem siadałam z ręcznikami i pościelą do pocięcia na kocie posłania, i opowiadałam dalej. Ćwiczyłam razem z kotami brytyjską fonetykę powtarzając po kilkanaście razy wierszyk o sowie i kotku. Ba, nawet śpiewałam "gdyby pszczołami były niedźwiadki" - jednak dobrze spędzać w pracy większość czasu samotnie, bo mniejsza jest szansa, że ktoś niepowołany to usłyszy ;-).
Któregoś popołudnia, gdy słońce pięknie świeciło i ogrzewało kocią klatkę, a ja siedziałam przy niej po skończeniu sprzątania i "coś tam" sobie podśpiewywałam, zobaczyłam, jak Wojtek prostuje łapki, wzdycha i wygodnie układa się na boku, przymykając oczy. Już nie miałam przed sobą zdziczałego ze strachu kota.
c.d.n.