sobota, 24 maja 2014

F jak Franek. Franek jak Frankenstein.

Franka zauważył ktoś w swoim ogrodzie, a może na ulicy - już nie pamiętam. Cóż, trudno byłoby go nie zauważyć... Podczas badania w  schronisku walczył jak lew i można się było tylko zastanawiać, skąd miał na to siły. Gdy zobaczyłam go w klatce, nie umiałam pomyśleć o nim inaczej, jak: "kocie zombie". Ogolony przez lekarza pyszczek, ledwo otwarte jedno oko, a na miejscu drugiego czarna skorupa, spod której sączyła się ropa. Strumyczki ropy płynęły także z nosa. Na pyszczku pomiędzy oczami dziwny "garb" - ropa, ropa, ropa. Charczący oddech. Resztki zębów. Spojrzenie zdecydowanie mało przyjazne. Nie powiem, abym była zachwycona myślą, że mam go pod opieką, gdy jestem sama na zmianie i zajmuję się także szpitalem.
Kot Frankensteina. No tak, mam już dla niego imię. Franek jesteś, mój drogi.
Z pyszczka leci śluzowata ślina wymieszana z ropą. Jak ty masz jeść, biedaku? Zakładam wielkie, skórzane rękawice (Ty też byś to zrobił, słysząc, jak Franek warczy), otwieram delikatnie klatkę i błyskawicznie wstawiam miseczkę z wodą. Franek pije. Pije zupełnie jak pies po wyczerpującym biegu, w zupełnie niekoci sposób. Po paru minutach przynoszę kolejną miskę. Tym razem "koktail dla zdrowia" - Convalescence, pasta witaminowa, lizyna i beta glukan. Franek zapomina o warczeniu, z nosa płynie ropa, a on podnosi głowę dopiero wtedy, gdy miseczka jest pusta, a pyszczek umazany resztkami jedzenia. Potem dostaje jeszcze kilka takich porcji. Gdy pije, nie zwraca uwagi na moje "opancerzone" ręce wyciągające z klatki kuwetę i na wymieniane podkłady. Bo Franek ma też biegunkę. I problem z trafieniem do kuwety. Dokładniej - czasem do niej trafia, ale zwykle jest mu wszystko jedno.
Kolejne dni wyglądają podobnie, atrakcyjności dodają im zastrzyki, które muszę podawać Frankowi. Oboje żyjemy, to ważne ;-). Odpada skorupa, która przykrywała oczodół, a pod nią - ha, jest oko! Ropa dalej płynie, ale już jakby troszkę słabiej. Franek patrzy na mnie wyczekująco - czas na "koktail". Patrzy i pomiaukuje, ale na wszelki wypadek zaraz warczy. Skoro tak ze mną rozmawiasz, to może nie jest z ciebie taki dzikus? Zastanawiam się, czy może przestać używać skórzanych rękawic, bo sam ich widok na pewno nie nastraja żadnego kota dobrze. Nie, jednak nie. Franek podczas sprzątania skacze na moją dłoń. Jak widać, zęby, które jeszcze mu zostały, trzymają się nieźle, ale rękawica na szczęście jest wystarczająco gruba.
Mijają dni. Na łysym pyszczku powolutku zaczyna odrastać sierść. Ropa przestała płynąć. Franek zawiera komitywę z Panią E. Pozwala, by drapała go po łebku "głaskaczką na odległość", czyli patyczkiem z polarowym zakończeniem. Ba, sam się zaczyna nadstawiać do takich pieszczot, a nawet pozwala, by drapać go palcami. Jednak nie odnosi się to do mnie. Na mnie warczy. Cóż, wcale się nie dziwię. W końcu parę razy naruszałam jego "przestrzeń osobistą" ;-).
Franek jest już wykastrowany. Oto nadchodzi ta chwila. Otwieram transporter na wybiegu przy kociarni. Słyszę niepewne miauknięcie. Franek jak błyskawica przebiega obok pozostałych kotów, wskakuje na ogrodzenie i...wygląda niczym więzień z desperacją szukający drogi ucieczki. Widzisz, po to przeżyłeś... Gdy wracam po godzinie, Franek siedzi zaszyty w trawie. Następnego dnia znajduję go w kociarni, schowanego w budce, jednak gdy słyszy, że nakładam do misek mokrą karmę, wychodzi i nie patrząc na nikogo zaczyna jeść. Zerka co jakiś czas na mnie, gdy staję zbyt blisko ale...głód jest silniejszy. Widzę go potem, gdy sprzątam kociarnię. Przemyka na ugiętych łapach, nie chce mieć nic wspólnego z resztą kotów. Ze mną również.
Franek. Kot Frankensteina.
Nie wiem, co przyniesie ci twoje życie. Nie wiem, czy uratować na pewno zawsze znaczy pomóc.



sobota, 3 maja 2014

Emocjonalnie

Było (a przynajmniej miało być) racjonalnie, to teraz będzie emocjonalnie.
Tak, życie powinno być święte. Tak, maleńkie ślepe kotki i te, które otworzyły już oczy to wciąż te same stworzenia, potrzebujące matki, opieki, miłości.
Tak, w schronisku usypia się ślepe mioty.
Właśnie dlatego. Dlatego, że wiemy, jak wyglądałyby kolejne dni ich życia.
Proszę, nie mów mi o specjalnie zatrudnionych do opieki nad kocimi noworodkami osobach, bo to jakieś mrzonki, jakieś wishful thinking nie mające nic wspólnego z realnym życiem.
Karmione od przypadku do przypadku, masowane w pośpiechu, z ciągle napęczniałymi, bolącymi brzuszkami, bo starszych kotów też przybywa i w ciągu ośmiu godzin trzeba o nie zadbać, podać im leki, nakarmić, szorować klatki pobrudzone biegunką, myć dziesiątki misek, a przydałoby się jeszcze mieć możliwość spokojnej rozmowy z odwiedzającymi  - wszak to dla nich, dla adoptujących staramy się, by koty mogły w jak najlepszym stanie fizycznym i psychicznym opuścić schronisko.
A załóżmy nawet, że będę taką właśnie superwoman, która da sobie radę z powyższym i dodatkowo z cogodzinnym karmieniem ślepych kociąt. Być może mają choć trochę odporności od matki, jeśli miała możliwość parę razy je nakarmić, zanim zostały jej odebrane. Jednak ta odporność po paru tygodniach spada. Czterotygodniowe kocięta są całkowicie bezbronne wobec tego, co ma dla nich schronisko.
I choćbyśmy stanęli na głowie i dyżurowali przy nich dzień i noc, nadejdzie chwila, gdy zaczną słabnąć.
Być może stanie się to z dnia na dzień - po prostu przyjdę rano i znajdę je martwe. A może będą dusić się stopniowo, z zaklejonymi śluzem i ropą oczami, nosem, płucami. Będziemy je leczyć, wmuszać w nie pokarm, którego nie mają już siły same pobierać, a one będą się nam wymykać i nie będziemy znali sposobu, jak z powrotem przeciągnąć je na ten świat. 
Tak, w schronisku też czasem  płacze się po uśpionym ślepym miocie. Po tych umierających, a już widzących także. Nam również łamią się serca. 
A przecież znakomita większość kociąt, które trafią do nas w tym roku to nie te, które zgodnie z prawem można uśpić, tylko starsze - z już otwartymi oczami. Jeśli nie potrafią jeszcze samodzielnie jeść, ich szanse na przeżycie w schronisku są dokładnie takie same, czyli niemal zerowe.
I zanim zaczniesz się zarzekać, że Ty byś nigdy, że jak można i że przecież są domy tymczasowe, mam dla Ciebie propozycję. Przyjdź do nas. Albo zadzwoń. Napisz. Zgłoś się jako tymczasowy opiekun. Jeśli tylko pojawią się w schronisku niesamodzielne kocięta, zaraz Cię zawiadomimy i będziesz mógł po nie przyjechać. Karmienie co godzinę, potem co dwie. Przez całą dobę. Masowanie brzuszków do upadłego, bo maluchy muszą się wypróżnić. Kontrole lekarskie. Jeśli będziesz mieć szczęście - pierwsze szczepienie i szukanie najlepszych domów. Jak to nie możesz? Przecież powiedziałeś "nigdy nie uśpiłbym ślepego miotu, opiekowałbym się..." - a więc oto nadarza się okazja. Opiekuj się. Pomóż nam. 
No dobrze, to może na początek coś łatwiejszego. Bądź opiekunem tymczasowym dla kilkutygodniowych kociąt. Przez pierwsze dni będziesz je karmić przez smoczek. Dostaniesz też dla nich karmę i leki, bo zapewne będą wymagały leczenia - a nigdzie nie zdrowieje się tak szybko, jak w domu.
Oczywiście, że będzie zamieszanie. Bałagan. Nieprzespane noce.
O co Ci chodzi?  Przecież mówiłeś "ja nigdy, ja oczywiście, ja zawsze". Teraz jest okazja. 
Czy dobrze rozumiem, że bronisz się przed tym rękami i nogami?
Nie masz warunków, dużo pracujesz, masz swojego kota, psa, męża, żonę, dzieci...
Za to lubisz teoretyzować siedząc po drugiej stronie ekranu komputera i snuć wizje, jak powinno to wszystko wyglądać. 
Niemoc, bezsilność, opuszczone ręce.
Nigdy nie będziesz wiedział, jak to jest.