niedziela, 9 lutego 2014

Wolnożyjące

Od jakiegoś czasu zamierzałam o tym napisać, chociaż zapewne ten tekst nie przysporzy mi przyjaciół. Jest to mój własny, osobisty punkt widzenia.

Koty wolnożyjące - przemykające po ulicach i podwórkach, unikające kontaktu z ludźmi. Niektóre żyją w ten sposób od pokoleń, inne są zdziczałymi dziećmi czy wnukami domowych kotów, które trafiły na ulicę. Są tacy, co się ich boją i nienawidzą. Inni je dokarmiają, sterylizują, dają im schronienie. Bez względu na to, co o tych kotach myślimy, są częścią naszego otoczenia, a czy potrzebną - cóż, zapytajmy może tych, których piwnice opanowały myszy...

Z jednej strony możemy traktować wolnożyjące koty jak niemal dziką populację, która podlega prawom natury i godzimy się z tym, że przeżywają w niej tylko najsilniejsze osobniki. Z drugiej strony - ta populacja jednak jest w jakimś sensie zależna od człowieka - znajduje pożywienie i schronienie właśnie w jego sąsiedztwie, więc za jej dobrostan jesteśmy w pewnym stopniu odpowiedzialni.

Z takiego założenia wychodzą zapewne ci, którzy w sprawie kotów wolnożyjących dzwonią do schroniska. Proszą o odłowienie kota, ponieważ jest chory, albo po prostu zziębnięty czy przebywa zbyt blisko ruchliwej ulicy. Oficjalnie schronisko ma obowiązek przyjąć kota wolnożyjącego tylko wtedy, gdy wymaga tego jego stan zdrowia - wyraźnie widać, że jest chory albo uległ wypadkowi. Wielu zgłaszających to oburza, posądzają schronisko o złą wolę i działanie na szkodę zwierząt.

I teraz napiszę coś, co jest tylko i wyłącznie moim osobistym punktem widzenia. 

Złapanie takiego kota i przywiezienie go do schroniska jest największą krzywdą, jaką można mu zrobić.

Nie, nikt go tam nie uśpi, nikt nie zagłodzi. Trafia do klatki, dostaje podkład, kuwetę ze żwirkiem, miseczki z karmą i wodą, zostaje odrobaczony. Jest chory, więc trzeba go leczyć - podawać tabletki, zastrzyki, a jeśli miał wypadek, prześwietlić i "poskładać", a potem trzymać w klatce przez wiele tygodni, aby uraz się nie pogłębiał. Potem, gdy już wydobrzeje, zostaje zaszczepiony i wykastrowany, i tak, jak pozostałe koty zostaje przeniesiony do kociarni.

To w skrócie. A teraz wróćmy na początek.

Kot wolnożyjący po trafieniu do schroniska zostaje wsadzony do klatki. Zaczyna się jego dramat. Zamknięty nie tylko w czterech ścianach klatki, ale także budynku. Otacza go wszystko to, czego unikał przez całe swoje życie, przed czym strach ma we krwi czasami od pokoleń. Wokół niego zapachy i widoki, które go przerażają. Gdzieś szczekają psy, trzaskają drzwi, słychać przedziwne odgłosy. Nagle pojawia się człowiek. Otwiera klatkę, wyjmuje coś z niej, potem znów wkłada...Nagle kot zostaje przyciśnięty do ściany, miota się, wyrywa, zostaje czymś przykryty i przyciśnięty jeszcze mocniej. Czuje ból ukłucia.

Dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Gdyby nadal był na wolności, nigdy nie pozwoliłby człowiekowi zbliżyć się do siebie, nigdy nie dałby się zamknąć w pomieszczeniu. Teraz widzi ludzi z odległości pół metra, jest oszalały ze strachu i nie może zrobić nic - nie jest się w stanie schować, nie jest w stanie uciec.
Robiąc mu zastrzyk, musimy chwytać się najróżniejszych sposobów, by go unieruchomić - także po to, by uniknąć poważnego podrapania i pogryzienia. Wszystko to sprawia, że leczenie trwa długo, bo przy tak wielkim stresie kot nie jest w stanie wyzdrowieć. Siedzi więc w klatce całymi tygodniami, a każda wymiana miseczki z jedzeniem czy kuwety to ogromne przeżycie - dla niego i dla nas, bo jego wzrok i cała jego postawa mówi jedno: "zbliż się do mnie, a popamiętasz".

Oto jednak nadszedł dzień, w którym naszego kota można uznać za zdrowego i przenieść do kociarni. Pomijam już całą "operację" wyjęcia go z klatki i wsadzenia do transportera, co również jest wątpliwą dla niego przyjemnością... Kot wolnożyjący trafia do grupy zupełnie obcych mu kotów, przeważnie mniej lub bardziej domowych - dla niego to zupełnie obcy świat, mówiący innym językiem i żyjący według innych reguł.

Taki kot nie da się oswoić, nie zostanie nigdy adoptowany.
Cztery ściany kociarni i osiatkowany wybieg staną się odtąd jego domem.
Domem i więzieniem do końca życia.
Warto o tym pamiętać, zanim zadzwoni się do schroniska. 

1 komentarz:

  1. Brawo, nareszcie ktoś przemówił głosem rozsądku a nie setymentalizmu. Podziwiam,

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.