wtorek, 30 grudnia 2014

Bardzo osobisty list do Pana T.

Drogi Panie T.,

          Gdybym tylko mogła zapałać świętym oburzeniem obrończyni zwierząt, jakże łatwo byłoby mi teraz pisać. A ja czytając Pański tekst to kiwam głową, to znów zaprzeczam. I tak naprawdę trochę mi Pana żal i to wcale nie w ten prześmiewczo - ironiczny sposób, jak mogłoby się wydawać. Żal mi Pana, bo tak bardzo się Pan boi.
          Drogi Panie T., tak, to prawda, ludzie chyba trochę się pogubili. Ich szacunek dla życia czasem kończy się tam, gdzie zaczyna się ograniczenie ich osobistej wolności. Tak łatwo jest domagać się szacunku dla żabki czy cielaczka, a tak trudno wyjść poza własny egoizm. JA. MOJE. DLA MNIE. MÓJ WYBÓR. MOJE ŻYCIE. Im jestem starsza, tym trudniej mi to zrozumieć.
          A z drugiej strony, to nie do końca tak, Panie T. Nie muszę nazywać krowy osobą, aby czuć wobec niej szacunek. A może jeszcze inaczej - nie ma nawet potrzeby określania tego mianem szacunku. To raczej pewien rodzaj odpowiedzialności. Odpowiedzialności człowieka stojącego wyżej nad pozostałymi stworzeniami. Właśnie dlatego, że stoi wyżej, jest odpowiedzialny za ich możliwie godne życie i śmierć. I rzeczywiście - mówienie o prawach zwierząt ma mały sens, bo, jak Pan wspomniał, musiałyby mieć one także obowiązki....Czy to nie jest więc tak, że godne traktowanie zwierząt jest naszym, ludzi, obowiązkiem? Ale....czy po części nie o tym Pan pisał? Może jest więc tak, że mówimy o podobnych sprawach, ale innym językiem?
          Nie boję się, drogi Panie T., że ktoś zabroni mi jeść mięso. Przyznam, byłabym może bardziej zadowolona z siebie, gdybym umiała z niego zrezygnować, ale...nie chcę. Jem mięso, bo lubię. Jem, bo uważam, że jest mi potrzebne. I dlatego właśnie, że lubię je jeść, wolałabym, aby pochodziło ze zwierząt, które miały możliwie dobre życie. Nie tylko dlatego, że chciałabym im oszczędzić cierpienia. Po prostu dlatego, że mięso zwierząt, które nie były poddawane długotrwałemu stresowi jest smaczniejsze i bardziej wartościowe. Nie czuję się w żaden sposób zagrożona przez tych, którzy nawołują do wegeterianizmu.
          A Pan się tego boi. I boi się Pan, że obrońcy zwierząt pozamykają ogrody zoologiczne, jako miejsca, które "...ograniczają wolność zwierząt..." Cóż, jakkolwiek by na to nie spojrzeć, klatka czy ogrodzenie tę wolność rzeczywiście ograniczają, więc może przywoływanie tego akurat przykładu nie było aż tak bardzo konieczne?
          Z drugiej strony....tak, o ileż łatwiej jest czasem okazać serdeczność psu czy kotu, a nie być w stanie otworzyć się na drugiego człowieka. Nie wiem tylko, czy potępiać takich ludzi, czy raczej im współczuć. Zresztą, dlaczego piszę w ten sposób, skoro i mnie to czasem dotyczy?
           Lubię zwierzęta. Otaczanie się nimi nie jest dla mnie ersatzem kontaktów z ludźmi. Wnoszą w moje życie wiele dobrego, ale nie będą najważniejsze.


          Drogi Panie T., staram się być przyzwoitym człowiekiem.

          I naprawdę bardzo zazdroszczę Panu dużej rodziny.
       
          MJ




sobota, 29 listopada 2014

One również...

Andzia - przywieziona w trakcie przedłużonego, ciężkiego porodu. Pamiątką po nim są uszkodzone zwieracze, które udało się "naprawić" do tego stopnia, że Andzia częściowo kontroluje już wypróżnianie, a "popuszcza" w chwilach stresu, ekscytacji zabawą czy innego "zamieszania". Kochana, przymilna kotka, która każdemu próbuje wejść na kolana.

Wieczorynka - chudziutka, nieśmiała koteczka, chowająca się przed innymi kotami. Eozynofilowe zapalenie jamy ustnej. Złe wyniki "wątrobowe". Wieczorynka wraca do klatki - leki, kroplówki, dieta. Początki naszej przyjaźni z nią były dość trudne, ale teraz, gdy przymilnie miauczy, by zwrócić na nią uwagę - to sama słodycz.

Chester - pręgowany młodziak, przymilny do kwadratu, wesoły, rozbrykany. Niezidentyfikowany jeszcze problem z tylnymi łapkami, które dziwnie się rozjeżdżają i chwilami odmawiają posłuszeństwa. Dla jego własnego bezpieczeństwa trzeba było go zabrać z "dzieciarni".  Od tygodni siedzi w największej klatce, jaką udało się nam znaleźć, a my nie wiemy, co dalej...

Dziczek - tygodniami męczyły go biegunki, które nie poddawały się żadnemu leczeniu. Nie pomagały też specjalistyczne karmy. Może więc karma bezzbożowa? Już myśleliśmy, że to strzał w dziesiątkę, ale jednak nie....Teraz podejrzewamy, że to alergia na mięso kurczaka. Zadanie nr 1: zweryfikować naszą hipotezę. Zadanie nr 2: znaleźć Dziczkowi taki dom, który będzie żywił go zgodnie z jego potrzebami. To niestety także wyzwanie finansowe - smutna prawda...
A sam Dziczek to młodzieżowy szaleniec, który męczy się od miesięcy w klatce i marzy tylko o tym, żeby mieć się gdzie wybiegać, a potem położyć się blisko człowieka...

Jogin - przywieziony z remontowanej kamienicy razem z innym kotem. Tamten ma "tylko" złamaną łapkę. Jogin ma atonię pęcherza moczowego, tylne łapki, w których jest czucie, ale które dziwnie ciągnie za sobą i nie chce na nich stanąć. Nie kontroluje wypróżnień, trzeba go dwa razy dziennie dokładnie myć i smarować, bo robią mu się potworne, bolesne odparzenia. Nie protestuje, gdy wkładamy go do umywalki i odkręcamy ciepłą wodę. Patrzy wielkimi oczami i próbuje się przytulać. Nie wiemy, co dalej, nie wiemy...ale jak mu to powiedzieć?

Cukiereczek - koteczka, która przyjechała do nas, bo tam, gdzie ją dokarmiano zaczęła się przewracać i nie potrafiła wstać. Poziom glukozy we krwi - dużo poniżej dopuszczalnego minimum. Cukiereczek się trzęsie, ma ogromne oczy, nie umie sama zmienić pozycji ciała. Karmiona przez strzykawkę, nawadniana kroplówkami. Zapalenie trzustki i oby już nic więcej. Poziom cukru przez pierwsze dni uparcie nie chce wzrosnąć. W końcu Cukiereczek zaczyna sama jeść, ale jednak wciąż z naszą pomocą, bo trzeba ją przytrzymywać, gdy pochyla się nad miseczką. Powoli zaczyna kontrolować wypróżnienia, ale i tak cały czas leży na nieprzemakalnych podkładach. Najedzona zaczyna "kontaktować", patrzy przytomniej, ugniata łapkami, nadstawia głowę do głaskania.

A te, które "tylko" mają trudny charakter, "tylko" są zestresowane obecnością innych kotów, "tylko" potrzebują wyjątkowo cierpliwego i świadomego opiekuna?

Nazbierało się nam "nieadopcyjnych" kotów...Wszystkie chcą żyć. Chcą mieć dom. To trudne - adoptować chore zwierzę czy też takie, którego obecność i zachowanie nie zawsze będzie nam miłe.

Znów bezradność. Dylematy - kim jesteśmy i jakie decyzje możemy podejmować.

A wielkie oczy w czarnym łepku Jogina patrzą. Po prostu patrzą.

sobota, 15 listopada 2014

Czego uczę się w mojej pracy

Że spotykam ludzi podłych, oszukujących, zrzucających z siebie odpowiedzialność za pomocą mało zręcznych kłamstw.
I spotykam też takich, którzy dodają mi sił, wspierają dobrym słowem i myślą.
Takich, z którymi czuję "pokrewieństwo dusz" od pierwszych chwil rozmowy i takich, którzy przekonują mnie do siebie dopiero wtedy, gdy widzę ich twarz rozjaśniającą się na widok kota.
I takich, którzy....mniejsza z tym.

 Że nie wiem, które zmęczenie jest gorsze - fizyczne czy psychiczne. Że czasem sama myśl o nim  przygniata jak wielki kamień. I że trzeba je pokonywać, bo...nie ma innego wyjścia.

Że nic nigdy nie jest NA PEWNO.
Obrywam po nosie, gdy jestem przeświadczona, że tym razem wszystko się uda.
Pstryk, gaśnie życie, a przecież miało być tak dobrze.
Z niedowierzaniem patrzę, jak inne życie uparcie trzyma się tego świata, chociaż już pogodziłam się, że tym razem nic z tego.

Pewien lekarz z bardzo "egzotycznego" kraju powiedział mi kiedyś "Ja tylko staram się pomóc, o reszcie musi już zadecydować Pan Bóg."

Pokora - to chyba właściwe słowo.

Jeszcze sporo nauki przede mną.

środa, 5 listopada 2014

Statystyka

Kot przywieziony jako powypadkowy, w rzeczywistości śmiertelnie chory. Ogromny brzuch, który uniemożliwiał mu poruszanie się. FIP.

Ślepe mioty w liczbie....sporej...Tak, usypiamy je, o czym mowa była już nieraz.

Kot, któremu samochód strzaskał wszystkie łapki, z pyszczka zwisa poszarpany język.

Kot, który został przywieziony z wielkiej budowy z obciętymi wszystkimi czterema kończynami.

Kotka - seniorka. Nie je, nie pije, sika pod siebie. Następnego dnia badanie krwi - zaawansowana niewydolność nerek, nowotwór.

Kocię - szkielecik. Dogrzewamy, podajemy kroplówki, dokarmiamy na siłę. Maluch nie ma nawet siły schylić się nad miseczką. Walczymy pięć dni, może siedem. On niestety walczyć już nie chce...

Kot - zmierzwione futerko, zmęczone, chore oczy. Testy potwierdzają nasze obawy - białaczka i FIV.

Kotek - malutki, wesoły, wszędzie go pełno. Niepokoi tylko zbyt okrągły brzuszek. Na USG widać płyn. To wyrok.

Kot znaleziony gdzieś na poboczu. Zaawansowana żółtaczka. Widać do tego miejsca był w stanie dotrzeć. Może wyszedł z domu, żeby umrzeć w samotności...

I te kocięta - śliczne, czyściutkie, zaszczepione zaraz po przyjściu do schroniska, które mimo to nie umiały obronić się przed panleukopenią. Zawsze będzie ich za dużo.

Kot po wypadku. Następny. Następny. Następny. Jedyne, co można zrobić, to pomóc im odejść.

Śmiertelność kotów w schroniskach dochodzi nawet do 60%, Średnia to około 25%.
Nam w tym roku udało się "zejść" dużo poniżej 20%.
Dzięki naszej obsesji, która może śmieszyć.

Statystyka nie kłamie.

Ty mówisz z oburzeniem, że w schroniskach umierają koty i szukasz winnych.

My wiemy, co stoi za liczbami.




środa, 1 października 2014

Zamiast zaproszenia

"Wolontariusz od kotów".
Chcesz  nim zostać? To posłuchaj.

Czasem będzie cudownie, spokojnie, cicho. Usiądziesz na podłodze w kociarni, a koty będą podchodzić, żeby sprawdzić, kim jesteś. Będą takie, które wejdą Ci na kolana i nie będą chciały z nich zejść. Gdy będziesz porządkować kociarnię, będą chodzić krok w krok za Tobą i wykorzystają każdą okazję, by wskoczyć Ci na ramię.
To będą takie zimowe, niespieszne dni, gdy będzie czas na długie rozmowy o kotach, adopcjach i zawiłościach kocio-ludzkich losów.

Gdy będziesz nam pomagać w szpitalu, zatrzymasz się na dłużej przy każdej klatce i dasz kotu to, co poza czystym kocykiem i pełną miseczką jest mu potrzebne najbardziej - swoją uwagę, troskę, dotyk, chwilę zabawy. Czasem będziemy razem płakać nad chorym kotem, czasem śmiać się z jego podskoków i bałaganu, jaki robi w klatce.

A potem przyjdzie kolejne lato i czas nagle przyspieszy.
Klatki znów zaczną się zapełniać i pierwszą myślą na widok nowego kota czekającego w transporterze będzie paniczne: NIE MAM GO GDZIE UMIEŚCIĆ!!!!!!
I tak, jak nas, także i Ciebie będzie ogarniać to ogromnie zmęczenie, ta bezsilność, to poczucie, że robisz wszystko, co jesteś w stanie zrobić, a i tak ciągle za mało. Będziesz czuć każdy bolący mięsień, będą Ci się uginać kolana na widok wielkiego stosu kocich misek czekających w zlewie na umycie. Będzie brzydko pachnieć. Będzie tak strasznie gorąco. Wokół będą unosić się resztki brudnego żwirku.
Wtedy nie będzie nawet czasu, by zbyt długo płakać nad tym, że nie udało się uratować kolejnego malucha, bo przecież kilkadziesiąt pozostałych czeka na Ciebie i tak bardzo chce, żeby choć na chwilę się nimi zająć.
A potem...nie minie nawet parę minut, a będziesz się uśmiechać, bo oto kot jedzie do nowego domu i wtedy zapomina się o wszystkim, co złe i smutne.

Co możemy Ci obiecać, nasz wolontariuszu od kotów?
Że czasem będziesz zmęczony, brudny, spocony.
Że będzie Cię ogarniać zniechęcenie, bo przecież już było tak dobrze, a jednak się nie udało...
Że zaczną Ci rosnąć skrzydła, gdy sparaliżowany dotąd kot zacznie poruszać łapkami, a potem, gdy będziesz widzieć, jak samodzielnie chodzi.
Że poczujesz na sercu ciepło, kiedy kot, który uciekał przed Tobą w kociarni, któregoś dnia podejdzie i nosem dotknie Twojej ręki.

Zanim opublikuję ten wpis, posłuchaj jednak uważnie.

To nie jest sposób na poprawę swojego samopoczucia.
To nie jest sposób na zrekompensowanie sobie czegokolwiek.
To nie jest sposób na pokazanie światu i samemu sobie, jaki z Ciebie szlachetny człowiek.
To sposób na danie z siebie tego, co w Tobie dobre. Na dokarmienie "dobrego wilka".
Dlatego przyjdź. http://schronisko.com/

niedziela, 14 września 2014

Rozszczepienie jaźni

Powoli umiera kot. Jęczy. Płacze głosem, który nie pozwala ani na chwilę zapomnieć.
Przykryć cię? A może odkryć? Wypij choć kropelkę. Proszę...
Wystarczy lekki dotyk, a kot chwieje się na boki i prawie przewraca... Jeszcze parę dni temu straszył sykiem i pazurami...
Inne koty czekają, więc idę dalej...
Znów ten jęk....i znów trzęsą mi się ręce, i zupełnie fizycznie boli bezsilność.
A teraz maluch...sierść stercząca na wszystkie strony, oczy patrzące gdzieś w głąb siebie.
Cieniutka łapka z wenflonem, która zanurza się bezwładnie w misce z wodą, kiedy kotek powoli przysypia.
Zapach umierającego kota.
Tak, masz rację. To niezły sposób - odwrócić głowę, przebiec szybko. Niezły sposób, gdy coś nie pasuje do obrazu.
I jeszcze ten kocur, który po prostu nie chce już żyć. Błękitne arystokratyczne oczy są obojętne na wszystko. Za jakie niewidzialne nitki trzeba ciągnąć, żebyś wrócił?
Znów ten jęk...Siadam na krześle, czuję, jak uciekają ze mnie wszystkie siły. Jeśli zacznę płakać, już nie przestanę.
Telefon z biura: "Przyszli państwo, którzy chcą adoptować kota!"
Zamykam za sobą drzwi, uśmiecham się i znów jestem tylko dla Was. Pilnuję się, żeby nie zadrżał mi głos.

piątek, 8 sierpnia 2014

Malutka.

Malutka. Najmniejsza. Przyszywana siostrzyczka. Rosłaś tak ślicznie i wydawało się, że wygrałaś życie. Radosny promyczek. Przytulałaś się pyszczkiem do naszych twarzy, mruczałaś, zasypiałaś wtulona w moje ramię. Okrągły brzuszek, który wystawiałaś do głaskania za każdym razem, gdy cię dotknęliśmy.
I nagle zbyt okrągły, bolący brzuszek pełen cuchnącej mazi. I twoje zrezygnowane oczy.
I wyostrzony pyszczek. I ciałko wiotkie jak gałganek.
Do widzenia, kochanie, uważaj TAM na siebie.
Ta bezsilność, gdy widzę, jak wciąż próbujesz nie dać się morbitalowi.
Zaśnij już, dzielna malutka. Promyczku. Przyszywanko.

czwartek, 31 lipca 2014

Tamten kotek

Być może to było właśnie tak. Mała chwila czegoś na kształt zwykłego życia. A ten chudy wystraszony kotek tak bardzo chciał wspiąć się na Jego ramię, potem na plecy. Jak to zwykle małe kotki mają w zwyczaju. Przytrzymywał go, ale maluch wciąż się wyrywał, pewnie sam nie wiedział dlaczego. Może chciał, żeby mimo to mocno go chwycić, schować w dłoniach i obronić przed całym złym światem***.
A On ma taki łobuzerski uśmiech. I tak zmęczone oczy. I tyle miękkości w spojrzeniu.
Eugeniusz Lokajski. Powstaniec.


*** i tylko taka malutka przekorna myśl przychodzi mi do głowy, że może jednak tego małego chudego kotka nie zjedli ;-)

czwartek, 17 lipca 2014

Puszek

- Proszę pana, on u nas ma naprawdę marne szanse... Zaraz zawołam panią doktor, to panu powie...
- On ma szanse. MA SZANSE, SŁYSZY PAN?????
Taka moc jest w tych słowach, że muszę się zatrzymać. Na korytarzu stoi mężczyzna, w ręku trzyma małe pudełko. Kotek. Oczka ledwie otwarte.
- MA DUŻE SZANSE, ROZUMIE PAN????
Szybki rzut oka na kilkuletnią dziewczynkę, która trzyma tatę za rękę. Na ułamek sekundy jego spojrzenie i moje się spotykają. Już wiem.
- OCZYWIŚCIE, że ma szanse. Proszę mi go dać.
- Córka zauważyła go na trawniku, leżał przez dwie godziny, myśleliśmy,że wróci po niego matka. W końcu zabraliśmy go i przyjechaliśmy tutaj... Jest taki upał...
- Proszę pani, ja tego kotka znalazłam!!!
Tysiąc myśli przebiega mi przez głowę, przecież mam u siebie w domu moje "sierotki", może i on mógłby do nich dołączyć...Biorę czarne kociątko do ręki. Ileż on musiał leżeć na tym skwarze... Jest... chłodny. Wyziębia się. To już droga bez powrotu. Malutki pyszczek ledwie chwyta powietrze. Zamiast miauknięcia słychać cichutkie pojękiwanie.
Moje myśli szybko wracają na swoje miejsce.
Mała dziewczynka jest tak dumna z siebie... Jak nie zachwiać w Tobie tej wiary, kochanie?...
- Powiedz mi, jak go nazwiemy? Jakie imię chcesz mu nadać?
- Hmmmm....Może Puszek? Bo jest taki mięciutki.
- Dobrze, to będzie Puszek. A teraz już go wezmę i zajmę się nim.
Jeszcze chwilę zostają w biurze, gdzie tata dopełnia formalności.
Niosę malutkiego, konającego kotka przez korytarz.
...................................................................................................................................................................

poniedziałek, 14 lipca 2014

Miłość, co góry przenosi

Skąd się wzięła - nie wiemy.
Co się stało - nie wiemy.
Pewnie samochód....pewnie tyle razy przechodziła przez jakąś cichą uliczkę, a tu nagle...
Nie pomogła kocia mądrość i doświadczenie. Był sobie kot, który żył wiele lat szczęśliwie, kochał ludzi i był kochany. A teraz kot leży bezwładnie, pyszczek ma poobijany, nie umie podnieść głowy.
Co z nią będzie? Co z niej będzie?
Może lepiej skrócić jej cierpienie, może "dobra śmierć" będzie wybawieniem?
Leży we własnym moczu i odchodach, podkłady zmieniane choćby i co dwie godziny, i tak ciągle są brudne. Ona jest brudna, bo posiusiane futro nie chce wysychać.
Patrzy prosząco. Pić. Pić. Pić. Po troszeczku przez strzykawkę dostaje wodę.
W oczach widać ulgę i zaraz prośbę o więcej. Teraz Convalescence. Unoszę jej głowę i powoli podaję odżywkę. Tłuściutka, pulchna Pucka - lubi jeść, to pewne ;-). Tymczasem u nas dostaje papkę ze strzykawki i za każdym razem cieszy się tak, jakby był to największy smakołyk.
Badanie. Cała prawa strona ciała bezwładna. Pucka zupełnie tego nie rozumie, bo i dlaczego miałaby rozumieć? Próbuje się podnieść, przesunąć i po prostu nie pojmuje, co dzieje się z jej ciałem. Przewraca się na bok. Mój Boże...taka bezsilność...
I mogłoby już tak zostać. Moglibyśmy dać za wygraną. Powiedzieć, że nic nie dało się zrobić. Rozłożyć ręce. Podarować jej wybawienie od cierpień.
A jednak nie. Małgosia i Marysia, wolontariuszki, cierpliwie wycierały i czyściły zasiusianą Puckę. Zmieniały podkłady. Karmiły. Grzały termofory. Okrywały kocykami. Masowały bezwładne łapki, grzbiet i boki. Rozciągały mięśnie. Głaskały. Spędzały godziny przy klatce czule przemawiając, przekonując, że przecież wszystko jest możliwe. I sprawiły, że było możliwe.
Dajmy jej szansę. Jeszcze jeden dzień. Jeszcze jeden. Jeszcze jeden.

                                                                 ................................

Pucka ma świetny apetyt. Nie siusia już na podkłady. Potrafi się podnieść i przejść całkiem spory odcinek. Owszem, zatacza się trochę i co jakiś czas przewraca, ale IDZIE.  Nie będzie pewnie skakać ani biegać.
A jednak żyje. I tak bardzo, tak strasznie chce być jeszcze kochana.



sobota, 28 czerwca 2014

Smutna cyferka

Jeden. Bardzo smutna cyfra.
Jeden kociak to smutny kociak.
Jeden kociak to niewyspany opiekun.
Jeden kociak to polowanie na ludzkie stopy, dłonie i nosy.
Jeden kociak to podrapany i pogryziony opiekun (jeśli sądzisz, że mały kotek ma małe, niegroźne pazurki i ząbki, możesz się zdziwić).
Jeden kociak to ciągła tęsknota za rodzeństwem albo "kumplami".

Dwa. Zdecydowanie weselsza cyferka.
Dwoje kociąt to zabawa od rana do wieczora, z przerwami na spanie i jedzenie. I wizyty w kuwecie.
Dwoje kociąt to wzajemne gonitwy i polowania. To ćwiczenie do upadłego skradania się, skoków i dopadania "ofiary".
Dwoje kociąt to brak nudy i smutku, gdy opiekun jest w pracy.
Dwoje kociąt to radość i śmiech, gdy się bawią. I wzruszenie, gdy patrzysz, jak śpią przytulone do siebie.

Prędzej czy później wielu właścicieli "jedynaków" stwierdza, że kotu potrzeba towarzystwa.
"Dokocenie" dorosłego kota to już całe przedsięwzięcie, które nie zawsze się udaje.
A kocięta, jak to dzieciaki, zawsze się ze sobą dogadują.

Adoptujcie kocie "dwupaki". Jedynka to naprawdę nie jest cyfra dla kota.

wtorek, 24 czerwca 2014

Bilans

Czas start.
Rano. Mam dwoje nowych podopiecznych, jeszcze z poprzedniego dnia. Dwumiesięczne szare kocięta. Znalezione oczywiście. Sama słodycz, ugniatanie łapkami, mruczenie.

Szpital. Kotka, którą wczoraj oddała właścicielka, bo "złośliwie sika i demoluje mieszkanie", dziwnie się pokłada. Czyżby początek rujki?W tempie ekspresowym idzie na stół operacyjny. Sterylizacja. Nie, to nie była rujka. Pewnie za parę dni zdziwilibyśmy się, widząc w klatce kotkę "rozmienioną na drobne", z noworodkami u boku.

Kolejna klatka. Grubiutka kotka - starsza pani. Pewnie tyle lat przechodziła przez tę ulicę i tym razem się nie udało...Jest cudowna, ufna, tak bardzo się do nas garnie. I tak bardzo chciałaby wstać, podejść, przytulić się. Patrzy zdziwiona, nie rozumie, dlaczego ciało odmawia jej posłuszeństwa. A my nie wiemy, jak jej powiedzieć, że być może nie będziemy umieli jej pomóc.

Wielki transporter. Na samym końcu maleńki czarny kotek, obrócony tyłem do świata. Wyciągam go, odwracam i widzę zaklejone ropą oczka, uchylony pyszczek, białe dziąsełka. Układam na termoforze, próbuję nakarmić przez strzykawkę, ale maluch ledwo przełyka. Przyglądam się dokładniej. Widzę dziesiątki insektów, które zjadają go żywcem. Biegają po jego brzuszku, wchodzą do zaropiałych oczu, krążą wokół pyszczka.

Biuro. Starszy pan opowiada o tym, co mu się przydarzyło. Na dowód prawdziwości swoich słów wraca do samochodu i po chwili stawia na krześle karton. Cztery kocięta, pewnie już przynajmniej dwumiesięczne. Gdzie je umieścić, żeby same były bezpieczne i nie były zagrożeniem dla innych kociąt?

Malutki Ryjek. Wykrzywiony pyszczek, przeraźliwie smutne oczy.
Czasem człowiek robi wszystko, co może, a kto inny decyduje o tym, czy wygramy. Nie wygraliśmy.

Bezsilność.

Tak trudno jest wyrzucić zużyte rękawiczki do worka na śmieci i po prostu wyjść.

niedziela, 15 czerwca 2014

Szacunek

Podobno walczył, jak lew, gdy pracownicy schroniska próbowali zapakować go do transportera.
Połamany, obolały, wycieńczony - nie sprzedał tanio swojej wolności. Nie było innego wyjścia. Nie możemy zostawić choćby najdzikszego kota z połamaną miednicą i łapami. Jakiż to musiał być dla niego dyshonor. Jakaś klatka. Kuweta. Żwirek. Ręcznik. Nie życzył sobie żadnych kontaktów z nami i dobitnie to okazywał. Ostrzegał, abyśmy pamiętali, gdzie jest granica. Nie, nie rzucał się, nie gryzł, nie drapał. Po co?...Po prostu gardził nami.
Całymi dniami leżał w kuwecie i nie sposób było jej wymienić. Jedynym wyjściem było wstawienie nowej, z czystym żwirkiem i liczenie na to, że się do niej przeniesie. Nie mył się. Wychudł. Jadł tylko wtedy, gdy nikogo nie było już w pobliżu. Gdy czasami przyłapałam go na zaglądaniu do miski, zaraz wycofywał się do kuwety. Sprzątać jego klatkę można było na dwa sposoby - albo szybko, odgradzając się od niego pustą kuwetą lub szufelką, na wypadek gdyby jednak postanowił zaatakować, albo też bardzo, bardzo wolno, starając się sięgnąć z zewnątrz i przesunąć kuwetę i ręcznik czubkami palców i otwierając klatkę dopiero w ostatniej chwili, aby je wyciągnąć. Żaden z tych sposobów mu się nie podobał; syczał, pokazywał zęby, patrzył na nas z ... nienawiścią...nie, właściwie z obrzydzeniem.
Długo się zastanawiałam nad tym jego przesiadywaniem w kuwecie...Chyba w jakiś sposób czuł się bezpieczniej, gdy był ograniczony jej ścianami. Dlatego pewnego dnia poza zwykłą kuwetą ze żwirkiem wstawiłam do klatki płytką kuwetę dla młodych kotów, wyłożoną kocykiem. Zaraz się w niej ułożył - ha, punkt dla mnie ;-).
Zaczęłam go rozpieszczać. Śmietanka z żółtkiem przynoszona z domu. Mleczko dla kotów. Kocie przysmaki i witaminki. Dodatkowa porcja mokrej karmy. Łakomstwo wygrywało - już nie czekał, aż w szpitalu zrobi się pusto i cicho. Ba, zdarzało mu się nawet nie czekać, aż zamknę klatkę, jednak jadł wtedy nie spuszczając ze mnie wzroku.
Połamana miednica zrastała się wolno, więc ciągle był...Koty przychodziły i odchodziły, a on leżał w klatce...Ciągle nieprzystępny, nie dawał się dotknąć, a ja nie zamierzałam mu się narzucać. Mówiłam do niego, a on patrzył tymi swoimi zielono-żółtymi oczami...Patrzył, gdy się cieszyłam, gdy opowiadałam mu, co robię i dlaczego. Patrzył, gdy siedziałam bezsilna nad umierającym kotem. On był w klatce, ja na zewnątrz, a jednak gdy patrzył, czułam się taka...mała...
W końcu, po kilku miesiącach przyszedł dzień, gdy można go było przenieść do kociarni. Byłam pełna obaw. Czy tak niezależny i dumny kocur zniesie obecność innych kotów, a przede wszystkim innych kocurów? Był tam już przecież kocur-zabijaka, którego bały się wszystkie pozostałe...Co będzie się działo?
Na pozór nie działo się nic. Przynajmniej w ciągu dnia. Jednak przez kilka dni codziennie rano znajdowałam na półkach  kłęby powyrywanego futra, a kocury najwyraźniej pilnowały się wzajemnie, bo zawsze starały się zająć takie miejsce, by widzieć przeciwnika. Możesz sobie więc wyobrazić moje zaskoczenie, gdy pewnego ranka weszłam do kociarni i moim oczom ukazał się przedziwny widok: dwa dzikie kocury, które jeszcze niedawno "brały się za łby" teraz...spały przytulone do siebie na jednym legowisku.
Powoli przyzwyczaił się do życia w kociarni. Ma swoje ulubione legowiska i miejsca na półkach, z których wszystko widzi. Wzbudza zachwyt każdego, kto wchodzi. Wielki, srebrzysty kocur o niesamowitych oczach. Trzeba traktować go z szacunkiem. Inaczej po prostu się nie da.
Czasem pozwala sobie na chwilę słabości. Gdy niosę do kociarni miskę, z której będę "rozdzielać" mokrą karmę, razem z innymi kotami wychodzi mi na spotkanie i kręci się pod nogami. No tak, łakomstwo jak zwykle zwycięża ;-).
A potem znów kładzie się na półce w legowisku i patrzy.
Cokolwiek robię i cokolwiek mówię, patrzy na mnie w ten sam nieprzenikniony sposób. Czasem staję na przeciwko niego i patrzymy sobie w oczy. Znów czuję się mała.













czwartek, 12 czerwca 2014

Ryjek

Malutkiego Ryjka znalazła płaczącego w krzakach pewna pani.
Przerażający widok - zniekształcony pyszczek, połamana (?) żuchwa - czy zrobił to człowiek, pies, a może samochód? Na pewno stało się to już jakiś czas temu...
Trudno nawet opisać, jak wyglądał Ryjek- zdjęcia nie są w stanie oddać wszystkiego, a poza tym były zrobione, gdy rana została już oczyszczona z ropy i larw, które się w niej zalęgły.
Wydawałoby się, że ból i osłabienie będzie tak wielkie, że Ryjek nie będzie w stanie funkcjonować.
A jednak, gdy widzieliśmy, jak wielką ma w sobie wolę życia - jadł, biegał, bawił się, ciągle nas nawoływał -  nie było wyjścia - trzeba było spróbować.
Wczoraj Ryjek był operowany. Po zabiegu leżał jak kupka nieszczęścia, ledwo oddychał.
Miał spuchnięty, siny języczek, który nie mieścił się w pyszczku - jedyne, co można było robić, to podawać po kropelce chłodną wodę, żeby chociaż odrobinę go zwilżyć.
Dziś zaraz po przyjściu do pracy pobiegłam do szpitala - czy żyje???? A on....nie dość, że żył, to chodził dziarsko po klatce i mruczał!!! No, ale przecież pyszczek nadal był opuchnięty, więc znów karmienie przez strzykawkę... Odstawiam na chwilę do klatki miseczkę z Convalescence, a Ryjek....podchodzi do niej i próbuje zgarnąć odrobinę. Widać, że sprawia mu to wielką trudność, na pewno boli...A jednak nie poddaje się i co jakiś czas wraca do miski - widzę to po śladach na pyszczku - ryjku, bo nie umie się oblizać opuchniętym języczkiem. Po paru godzinach korci mnie, żeby sprawdzić...Otwieram delikatny "kocięcy" pasztecik i rozgniatam na talerzyku. A potem otwieram szeroko oczy - Ryjek wskakuje przednimi łapkami do karmy i zaczyna jeść "całym sobą". Włączam aparat i filmuję - kilkuminutowa "banalna" scena - jedzący kotek. I to jak jedzący :-))) . Potem odbywa się wielkie czyszczenie Ryjkowego ryjka :-))). Do końca mojego dnia w pracy zjada jeszcze dwie takie porcje.
Malutki Ryjek i jego wielkie zwycięstwo.
Oby teraz tylko każdy kolejny dzień był coraz lepszy :-).








https://www.youtube.com/watch?v=3EBJekkBcjs&feature=em-upload_owner

sobota, 24 maja 2014

F jak Franek. Franek jak Frankenstein.

Franka zauważył ktoś w swoim ogrodzie, a może na ulicy - już nie pamiętam. Cóż, trudno byłoby go nie zauważyć... Podczas badania w  schronisku walczył jak lew i można się było tylko zastanawiać, skąd miał na to siły. Gdy zobaczyłam go w klatce, nie umiałam pomyśleć o nim inaczej, jak: "kocie zombie". Ogolony przez lekarza pyszczek, ledwo otwarte jedno oko, a na miejscu drugiego czarna skorupa, spod której sączyła się ropa. Strumyczki ropy płynęły także z nosa. Na pyszczku pomiędzy oczami dziwny "garb" - ropa, ropa, ropa. Charczący oddech. Resztki zębów. Spojrzenie zdecydowanie mało przyjazne. Nie powiem, abym była zachwycona myślą, że mam go pod opieką, gdy jestem sama na zmianie i zajmuję się także szpitalem.
Kot Frankensteina. No tak, mam już dla niego imię. Franek jesteś, mój drogi.
Z pyszczka leci śluzowata ślina wymieszana z ropą. Jak ty masz jeść, biedaku? Zakładam wielkie, skórzane rękawice (Ty też byś to zrobił, słysząc, jak Franek warczy), otwieram delikatnie klatkę i błyskawicznie wstawiam miseczkę z wodą. Franek pije. Pije zupełnie jak pies po wyczerpującym biegu, w zupełnie niekoci sposób. Po paru minutach przynoszę kolejną miskę. Tym razem "koktail dla zdrowia" - Convalescence, pasta witaminowa, lizyna i beta glukan. Franek zapomina o warczeniu, z nosa płynie ropa, a on podnosi głowę dopiero wtedy, gdy miseczka jest pusta, a pyszczek umazany resztkami jedzenia. Potem dostaje jeszcze kilka takich porcji. Gdy pije, nie zwraca uwagi na moje "opancerzone" ręce wyciągające z klatki kuwetę i na wymieniane podkłady. Bo Franek ma też biegunkę. I problem z trafieniem do kuwety. Dokładniej - czasem do niej trafia, ale zwykle jest mu wszystko jedno.
Kolejne dni wyglądają podobnie, atrakcyjności dodają im zastrzyki, które muszę podawać Frankowi. Oboje żyjemy, to ważne ;-). Odpada skorupa, która przykrywała oczodół, a pod nią - ha, jest oko! Ropa dalej płynie, ale już jakby troszkę słabiej. Franek patrzy na mnie wyczekująco - czas na "koktail". Patrzy i pomiaukuje, ale na wszelki wypadek zaraz warczy. Skoro tak ze mną rozmawiasz, to może nie jest z ciebie taki dzikus? Zastanawiam się, czy może przestać używać skórzanych rękawic, bo sam ich widok na pewno nie nastraja żadnego kota dobrze. Nie, jednak nie. Franek podczas sprzątania skacze na moją dłoń. Jak widać, zęby, które jeszcze mu zostały, trzymają się nieźle, ale rękawica na szczęście jest wystarczająco gruba.
Mijają dni. Na łysym pyszczku powolutku zaczyna odrastać sierść. Ropa przestała płynąć. Franek zawiera komitywę z Panią E. Pozwala, by drapała go po łebku "głaskaczką na odległość", czyli patyczkiem z polarowym zakończeniem. Ba, sam się zaczyna nadstawiać do takich pieszczot, a nawet pozwala, by drapać go palcami. Jednak nie odnosi się to do mnie. Na mnie warczy. Cóż, wcale się nie dziwię. W końcu parę razy naruszałam jego "przestrzeń osobistą" ;-).
Franek jest już wykastrowany. Oto nadchodzi ta chwila. Otwieram transporter na wybiegu przy kociarni. Słyszę niepewne miauknięcie. Franek jak błyskawica przebiega obok pozostałych kotów, wskakuje na ogrodzenie i...wygląda niczym więzień z desperacją szukający drogi ucieczki. Widzisz, po to przeżyłeś... Gdy wracam po godzinie, Franek siedzi zaszyty w trawie. Następnego dnia znajduję go w kociarni, schowanego w budce, jednak gdy słyszy, że nakładam do misek mokrą karmę, wychodzi i nie patrząc na nikogo zaczyna jeść. Zerka co jakiś czas na mnie, gdy staję zbyt blisko ale...głód jest silniejszy. Widzę go potem, gdy sprzątam kociarnię. Przemyka na ugiętych łapach, nie chce mieć nic wspólnego z resztą kotów. Ze mną również.
Franek. Kot Frankensteina.
Nie wiem, co przyniesie ci twoje życie. Nie wiem, czy uratować na pewno zawsze znaczy pomóc.



sobota, 3 maja 2014

Emocjonalnie

Było (a przynajmniej miało być) racjonalnie, to teraz będzie emocjonalnie.
Tak, życie powinno być święte. Tak, maleńkie ślepe kotki i te, które otworzyły już oczy to wciąż te same stworzenia, potrzebujące matki, opieki, miłości.
Tak, w schronisku usypia się ślepe mioty.
Właśnie dlatego. Dlatego, że wiemy, jak wyglądałyby kolejne dni ich życia.
Proszę, nie mów mi o specjalnie zatrudnionych do opieki nad kocimi noworodkami osobach, bo to jakieś mrzonki, jakieś wishful thinking nie mające nic wspólnego z realnym życiem.
Karmione od przypadku do przypadku, masowane w pośpiechu, z ciągle napęczniałymi, bolącymi brzuszkami, bo starszych kotów też przybywa i w ciągu ośmiu godzin trzeba o nie zadbać, podać im leki, nakarmić, szorować klatki pobrudzone biegunką, myć dziesiątki misek, a przydałoby się jeszcze mieć możliwość spokojnej rozmowy z odwiedzającymi  - wszak to dla nich, dla adoptujących staramy się, by koty mogły w jak najlepszym stanie fizycznym i psychicznym opuścić schronisko.
A załóżmy nawet, że będę taką właśnie superwoman, która da sobie radę z powyższym i dodatkowo z cogodzinnym karmieniem ślepych kociąt. Być może mają choć trochę odporności od matki, jeśli miała możliwość parę razy je nakarmić, zanim zostały jej odebrane. Jednak ta odporność po paru tygodniach spada. Czterotygodniowe kocięta są całkowicie bezbronne wobec tego, co ma dla nich schronisko.
I choćbyśmy stanęli na głowie i dyżurowali przy nich dzień i noc, nadejdzie chwila, gdy zaczną słabnąć.
Być może stanie się to z dnia na dzień - po prostu przyjdę rano i znajdę je martwe. A może będą dusić się stopniowo, z zaklejonymi śluzem i ropą oczami, nosem, płucami. Będziemy je leczyć, wmuszać w nie pokarm, którego nie mają już siły same pobierać, a one będą się nam wymykać i nie będziemy znali sposobu, jak z powrotem przeciągnąć je na ten świat. 
Tak, w schronisku też czasem  płacze się po uśpionym ślepym miocie. Po tych umierających, a już widzących także. Nam również łamią się serca. 
A przecież znakomita większość kociąt, które trafią do nas w tym roku to nie te, które zgodnie z prawem można uśpić, tylko starsze - z już otwartymi oczami. Jeśli nie potrafią jeszcze samodzielnie jeść, ich szanse na przeżycie w schronisku są dokładnie takie same, czyli niemal zerowe.
I zanim zaczniesz się zarzekać, że Ty byś nigdy, że jak można i że przecież są domy tymczasowe, mam dla Ciebie propozycję. Przyjdź do nas. Albo zadzwoń. Napisz. Zgłoś się jako tymczasowy opiekun. Jeśli tylko pojawią się w schronisku niesamodzielne kocięta, zaraz Cię zawiadomimy i będziesz mógł po nie przyjechać. Karmienie co godzinę, potem co dwie. Przez całą dobę. Masowanie brzuszków do upadłego, bo maluchy muszą się wypróżnić. Kontrole lekarskie. Jeśli będziesz mieć szczęście - pierwsze szczepienie i szukanie najlepszych domów. Jak to nie możesz? Przecież powiedziałeś "nigdy nie uśpiłbym ślepego miotu, opiekowałbym się..." - a więc oto nadarza się okazja. Opiekuj się. Pomóż nam. 
No dobrze, to może na początek coś łatwiejszego. Bądź opiekunem tymczasowym dla kilkutygodniowych kociąt. Przez pierwsze dni będziesz je karmić przez smoczek. Dostaniesz też dla nich karmę i leki, bo zapewne będą wymagały leczenia - a nigdzie nie zdrowieje się tak szybko, jak w domu.
Oczywiście, że będzie zamieszanie. Bałagan. Nieprzespane noce.
O co Ci chodzi?  Przecież mówiłeś "ja nigdy, ja oczywiście, ja zawsze". Teraz jest okazja. 
Czy dobrze rozumiem, że bronisz się przed tym rękami i nogami?
Nie masz warunków, dużo pracujesz, masz swojego kota, psa, męża, żonę, dzieci...
Za to lubisz teoretyzować siedząc po drugiej stronie ekranu komputera i snuć wizje, jak powinno to wszystko wyglądać. 
Niemoc, bezsilność, opuszczone ręce.
Nigdy nie będziesz wiedział, jak to jest. 


poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Mordercy?

Tak trudno jest o tym pisać, bo to temat delikatny...jak...kocie życie...

Wyobrażam sobie doskonale, jak to jest. Zimno, deszcz. A może przeciwnie - upał i ani kawałeczka cienia. Gdzieś spod desek, pod murem albo z krzaków słychać piskliwe pomiaukiwanie. Zaglądasz....KOCIĘTA!!! Nie są większe od Twojej dłoni, z brzuszków zwisają im jeszcze zaschnięte pępowiny, oczka zamknięte. Jakże one sobie tu poradzą, takie maleńkie, bezbronne, na pewno głodne. Pierwszy odruch - utulić je, ogrzać, osłonić. Telefon do schroniska: "Znaleźliśmy malutkie kotki! Co robić? Czy możemy je do was przywieźć? Tak, są jeszcze ślepe, matki nie widzimy." I nagle konsternacja. "Jak to nie powinniśmy ich dotykać? Jak to odejść stamtąd? Jak to eutanazja????" Co za mordercy pracują w tym schronisku...

A teraz proszę, posłuchaj...
Wiem, że to był odruch serca. Wiem, że nie umiesz zostawić bezbronnych stworzeń samym sobie.
A jednak...jeśli tylko nie wydarzyło się jakieś nieszczęście, prawdopodobnie ich matka jest gdzieś w pobliżu. Być może właśnie była w trakcie przenoszenia kociąt w inne, bezpieczniejsze miejsce. Gdy wziąłeś maluszka na ręce, zostawiłeś na nim swój zapach i kotka zapewne będzie się bała po niego wrócić. 
A jeśli stało się jej coś złego? Jeśli maluszki naprawdę nie mają już nikogo?...
Wkładasz kotki do pudełka wyłożonego kocykiem i wieziesz do schroniska. Widziałeś przecież w telewizji, jak pracownicy ośrodków adopcyjnych karmią takie oseski, noszą, przytulają i cieszą się, gdy "fasolki" wyrastają na dorodne koty. 

I jak ja mam Ci teraz wytłumaczyć, że to obraz piękny, ale bardzo nieprawdziwy?...

Wcale nie dlatego, że w naszym schronisku pracują nieczuli ludzie, dla których uśmiercanie takich maleństw jest chlebem powszednim. 

Pamiętasz, pisałam już tutaj o kocich chorobach, o panleukopenii...Pisałam, jak wygląda codzienność w schronisku. 
Dlatego wyobraź sobie teraz, co się stanie, jeśli trafią do nas maleńkie, ślepe kotki.
Są całkowicie nieodporne na zakażenia, nie potrafią same utrzymać odpowiedniej temperatury ciała, trzeba je dogrzewać. Nie potrafią same jeść, nie potrafią się same wypróżnić. Każda zbyt długa przerwa w karmieniu oznacza uszkodzenie wątroby i powolną śmierć. Są całkowicie zależne od matki, albo od...człowieka...

Powinnam przez całą dobę średnio co godzinę ("na żądanie") karmić je przez smoczek albo strzykawkę mlekiem zastępczym, a potem masować im brzuszki, aby mogły się wysiusiać i zrobić kupkę.
Zanim się do tego zabiorę, powinnam wydezynfekować ręce, włosy, przebrać się, zmienić buty. Jeśli kociąt jest więcej, pomnóż to odpowiednio. Jeżeli w tym samym czasie mam pod opieką kilkadziesiąt (lub więcej) kotów w różnym stanie i wieku oznacza to, że ich potrzeby nie zostaną zaspokojone. Zauważ też, że nie przebywam w pracy przez całą dobę, a od godziny 15 do 7 rano nie będzie komu zająć się oseskami. 

Nawet, gdy uda się je utrzymać przy życiu przez następnych parę tygodni, będą miały tak niską odporność, że każdy kontakt z innymi kotami, czy ze schroniskowym otoczeniem może się dla nich zakończyć chorobą i śmiercią. Czy wiesz, jakie to uczucie - panika, gdy nie jestem w stanie zdążyć ze wszystkim, bo tu płaczą głodne kocie niemowlaki, a tam kocie podrostki i starszaki, które przecież nie rozumieją, dlaczego mają puste miseczki i brudne kuwety? A i one boją się, chorują, umierają...One również potrzebują opieki. 
Czy wiesz, jakim uczuciem jest bezsilność, gdy maleństwo mieszczące się w dłoni staje się coraz chłodniejsze i coraz bardziej wiotkie? 

Czy nadal nazwiesz mnie morderczynią, bo próbuję Ci wytłumaczyć, dlaczego dla ślepego miotu przyniesionego do schroniska najlepszym, dopuszczalnym prawem wyjściem jest eutanazja?

Prawda jest taka, że kocięta (ślepe czy już widzące) młodsze, niż 6-7 tygodni, mają w schronisku bardzo, bardzo małe szanse na przeżycie. Musiałyby tam być osoby, które zajmowałyby się tylko i wyłącznie takimi maleństwami - przez całą dobę, siedem dni w tygodniu. A nawet, gdyby były, to i tak w takich warunkach cudem byłoby odchowanie zdrowych, silnych kociąt . 

Chciałbyś naprawdę uratować te ślepe kotki, które znalazłeś w krzakach? 
Zostań ich domem tymczasowym. To ich jedyna szansa na przeżycie.
Tak, wiem, że to trudne.
Ratowanie życia nigdy nie jest łatwe. Naszym wolontariuszom również bywa trudno.
Jednak jeśli już postanowiłeś ingerować i zmieniać koci los, spróbuj być odpowiedzialny do końca.
Nie zostawimy Cię z tym samego. Będziemy wspierać i pomagać, jeśli tylko będzie to potrzebne.
Będziemy razem z Tobą szukać kociętom nowych domów, gdy będą już w "bezpiecznym" wieku. 

A mnie pozwól skupić się na tych, które czekają w klatkach. Bo lada dzień schronisko zacznie się zapełniać kocimi malcami. Będą mieć zaropiałe oczy, usmarkane nosy, napęczniałe robakami brzuszki. Będą wymiotować, będą wypróżniać się potwornie cuchnącą biegunką. Będą umierać. Będą mi się śnić po nocach i będę pytać gdzieś "w przestrzeń", dlaczego nikt im nie podarował dobrodziejstwa eutanazji parę tygodni wcześniej, skoro na tym świecie nikt ich nie chce i nie potrzebuje. 

Proszę o przywilej nieprzychodzenia na świat
...nieprzychodzenia na świat póki nie zapewnisz mi domu i pana,
który się mną zaopiekuje,
i prawa do życia tak długo,
jak długo będę fizycznie zdolny do cieszenia się życiem
...nieprzychodzenia na świat póki moje ciało nie będzie cenne,
a człowiek nie przestanie go maltretować,
ponieważ jest bezwartościowe i liczne.

oryginał na stronie: http://www.petconnectioninc.com/


Niechciany piesek

Pomarszczona twarz o jasnych, młodych oczach.
- Chciałabym się dowiedzieć, w jaki sposób mogłabym wyrejestrować psa. Suczkę. Bo ona...nie żyje. Umarła wczoraj.

Głos drży i widzę, jak śliczna, pomarszczona twarz kurczy się.

- Żyła z nami tak długo. Bardzo chorowała, strasznie cierpiała. A wzięliśmy ją stąd, ze schroniska, gdy była już dorosła. I wie pani, ja jej nie chciałam, naprawdę. Ja sobie wybrałam innego pieska. To mój mąż się uparł, że to ma być ona. I ta nasza Zuzia była najwspanialszym psem na świecie.

Płacze. Uśmiecha się.

- Wie pani, wszyscy na mnie krzyczeli, że ja Zuzię tuczę. Bo ona tak strasznie lubiła szyneczkę, że gdy tak na mnie patrzyła, to ja zawsze zdejmowałam plasterek z kanapki i jej dawałam...no, i przez to rzeczywiście była trochę gruba.

-....I nie wiem, jak sobie znaleźć teraz miejsce, gdy jej nie ma...

Mija parę tygodni. Znów spotykamy się w biurze schroniska.

- Bo ja jednak nie wytrzymałam. Przyszłam się dowiedzieć o takiego czarnego pieska. A mój mąż, proszę pani, nie wie, że tu przyszłam. Adoptuję psa i będzie musiał się z tym pogodzić. A co, przecież on też się wtedy uparł na Zuzię, to teraz ja wybiorę pieska.

Rozjaśnione, młode oczy znów się uśmiechają.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Kot. Karton. Kartka.

Podobno było to tak: przed gabinetem weterynaryjnym na jednym z poznańskich osiedli ktoś zostawił karton. W kartonie był kot. Była też kartka z prośbą o eutanazję kota.
Kot został przywieziony do schroniska.
Gdy przyszłam rano do pracy, leżał skulony za kuwetą.
Kot okazał się być kotką, która niedawno była operowana.
Kolejna operacja, tym razem u nas. Guzy, guzy, guzy. Przerzuty.
Kotka leży już w klatce pod kroplówką.
Tuż przed wyjściem idę jeszcze do szpitala. Kotka siedzi zgarbiona, oszołomiona po narkozie.
Wkładam rękę do klatki, głaszczę ją po zmierzwionej sierści.
Nie wiem, co mam jej powiedzieć; nie wiem nawet, co myśleć.
Czy jakakolwiek żywa istota zasługuje na to, żeby umierać w samotności i strachu?
Bez dotyku kochających dłoni?
Bez pożegnania?

wtorek, 1 kwietnia 2014

Długa historia o drodze do kociego serca - część trzecia i na razie ostatnia

Tym razem wszystko naprawdę było już na dobrej drodze. Wojtuś bardzo szybko nauczył się, że codzienne sprzątanie klatki jest związane ze dostawaniem smakołyków, że moje ręce manipulujące przy kocyku czy kuwecie nie są dla niego zagrożeniem. Zagadywał do mnie po kociemu, lubił być głaskany, onieśmielała go jedynie obecność innych osób - wtedy znów kulił się i syczał, gdy tylko ktoś wyciągał w jego stronę rękę.
Było coś jeszcze. Wojtek nie interesował się zabawkami. Zauważyłam już wcześniej, że bardzo zestresowane koty ( a także "dzikusy") nie potrafią się bawić, a nawet bywają agresywne, gdy próbuje się je do zabawy zachęcać. Zupełnie tak, jakby nie były w stanie poczuć się na tyle bezpiecznie, by pozwolić sobie na zupełne rozluźnienie. Na jednej z półek w kontenerze trzymam kocie zabawki - pęczek piórek na patyczku, kocią wędkę z pluszową rybką, jakieś piłeczki i pomponiki na tasiemce. Od czasu do czasu sprawdzam, jak reagują na nie koty, a przy okazji trochę je "zabawiam" - dostają wtedy niemal oczopląsu, podskakują, machają łapkami - nareszcie coś się dzieje! Wojtek bardzo długo ignorował zabawki. Machałam mu piórkami przed nosem, a on nie zmieniał wyrazu pyszczka, nie drgnęła mu nawet powieka. Wokół koty niemal "stawały na głowach", a on niczego nie zauważał. Codziennie próbowałam zachęcić go do zabawy i ...nic... Któregoś dnia...spojrzał na pęczek piórek, które powolutku przesuwałam po prętach klatki - wydawały taki cichy, furczący dźwięk...śledził je wzrokiem...a potem....znowu nic...Po kilku następnych dniach, gdy wsunęłam zabawkę bezpośrednio do klatki, Wojtek dotknął jej łapką, ale za chwilę cofnął się, jakby sam przywoływał się do porządku.
I dopiero niedawno, może dwa dni temu na widok piórek Wojtuś wyprostował się, a potem...podskoczył i zaczął machać łapkami próbując je złapać, zupełnie jak....po prostu jak najprawdziwszy radosny domowy kot.
Właściwie mogłabym przerwać teraz opowiadanie o Wojtusiu, bo wiecie już, jaki jest TERAZ. Ja wiem - nauczyłam się od Wojtka - że naprawdę wiele można osiągnąć budując dobre skojarzenia. Że kot, owszem, może leżeć na cienkim prześcieradełku i nie będzie to dla niego krzywdą, ale jeśli damy mu złożony w pół miękki kocyk albo ręcznik, poczuje się lepiej, bo łatwiej będzie mu się rozluźnić. Dowiedziałam się od Wojtka, że dobrze jest mówić w obecności zestresowanego kota. I jak dużo cierpliwości i czasu trzeba, żeby "otworzył się" na zabawę.
Historia Wojtka wcale się jeszcze nie zakończyła. Z pewnością nie ufa mi jeszcze na tyle, abym mogła go wziąć na ręce. Boi się, gdy do kontenera wchodzi ktoś obcy. Nadal nie wiemy, czy wróci kiedykolwiek do swojego domu...
A ja...nauczyłam się czegoś jeszcze.
To wszystko, o czym ci opowiedziałam, działo się w tym samym czasie, gdy w klatce obok był Sasza. Gdy był coraz słabszy...gdy umierał... I chociaż jedyne, na co miałam wtedy ochotę, to usiąść i płakać, nie mogłam tego zrobić. Obok były inne koty - był Wojtuś, którego strach i zagubienie nie zniknęło tylko dlatego, że nie wiedziałam, jak pomóc Saszy.
W jednej klatce nadzieja się rodziła, a w drugiej umierała...
Mogłam się zatrzymać tylko na parę chwil.
Potem trzeba było wziąć głęboki oddech i...żyć dalej.

Długa historia o drodze do kociego serca - cz.II

Rozczaruję Cię - wciąż jeszcze za wcześnie, aby napisać  "i odtąd było już coraz lepiej i coraz piękniej". To prawda, każdego kolejnego dnia Wojtuś rozluźniał się troszeczkę bardziej i zaczynał zwracać uwagę na to, co się wokół niego dzieje. Lubił te moje "recytowanki" i "śpiewanki" - już nie udawał, że mnie ignoruje, tylko patrzył wyczekująco za każdym razem, gdy przestawałam mówić. A jednak każdego ranka, gdy wchodziłam do kontenera, zastawałam Wojtka rozpłaszczonego na dnie klatki, ze stulonymi uszami i przestraszonym spojrzeniem. Zupełnie jakby w nocy wracały do niego koszmary, jakby nie było tych dobrych chwil w ciągu dnia...
Nadal trudno było posprzątać jego klatkę. Nawet miseczkę wsuwałam w dalszym ciągu bardzo ostrożnie, a gdy delikatnie próbowałam wymienić posłanie, Wojtek syczał i warczał - widok złożonego ręcznika przesuwającego się tuż obok niego, albo co gorsza, nad nim, kojarzył mu się chyba tylko z unieruchomieniem do zastrzyku...
Na szczęście Wojtek miał dobry apetyt. Otwierałam więc tuż przy nim saszetkę z mokrą karmą i podsuwałam ją bliżej, aby mógł poczuć zapach...O, tak, to się Wojtusiowi podobało....do tego stopnia, że gdy następnie otwierałam powolutku klatkę i wsuwałam rękę z saszetką, prawie wkładał do niej nos. Wtedy wkładałam do miseczki kilka kawałków karmy, szybko zabierałam kuwetę i posłanie,  i zamykałam klatkę. Wojtek jadł, a potem patrzył na mnie pytająco - jak to, czy to naprawdę było wszystko? Niestety, w tej chwili wszystko, bo czekały na niego mniej przyjemne przeżycia. Musiałam zdjąć klatkę z regału, postawić ją na podłodze i delikatnie wyciągnąć dno, aby je wyczyścić - Wojtek w tym czasie stał ograniczony ścianami klatki. Zdenerwowany i wystraszony, stawał na tylnych łapkach, przednimi chwytając się prętów, powarkiwał i miauczał bardziej ze strachu, niż ze złości, a gdy przechodziłam obok, odskakiwał prychając. Starałam się jak mogłam, aby wszystko przebiegało szybko i możliwie spokojnie, ale i tak gdy klatka z powrotem lądowała na półce, Wojtek był zupełnie wyprowadzony z równowagi.
Wtedy odczekiwałam parę minut i znów pokazywałam mu otwartą saszetkę. Znów ciekawość i łakomstwo były silniejsze, niż strach - Wojtuś sprawdzał, co jest w saszetce, a w miseczce za chwilę pojawiało się kilka kawałeczków karmy. Mogłam wtedy włożyć do klatki czystą kuwetę i kocyk. Znów zamykałam delikatnie klatkę i szłam do swoich zajęć, a zerkając co jakiś czas na Wojtka widziałam, że zaczął mi się przyglądać - bo może jednak podejdę do klatki jeszcze raz i dam mu jeść?... Oczywiście miał rację :-). Podchodziłam i wkładałam do miseczki kolejną malutką porcję karmy.
W końcu odważyłam się i gdy Wojtek jadł, pogłaskałam go po głowie, a potem przesunęłam dłonią po jego grzbiecie - czułam, że nie bardzo wie, jak zareagować, ale nie przestał jeść.
Potem odkryłam, że Wojtuś bardzo lubi suszone "kiełbaski" dla kotów. Dostawał więc kawałeczek, zanim zabierałam się za sprzątanie i w jego trakcie. Już wiedział, że wyjmowanie kuwety czy kocyka nie jest żadnym zagrożeniem, bo oznacza, że za chwilę dostanie pachnący "smaczek". Nadal nie podobało mu się stawianie klatki na podłodze, ale zapewniałam go, że jest moim kochanym koteczkiem i zaraz wróci na swoją półkę i dostanie coś dobrego do jedzenia...Już nie słychać było strachu w jego głosie, gdy miauczał, a sam Wojtek wodził za mną proszącym wzrokiem. Gdy tylko wracał na półkę, czekał na nową porcję mięska w miseczce albo kolejny kawałek "kiełbaski". Sprzątanie klatki zostało "odczarowane".
Wojtuś już bez problemu pozwalał się głaskać podczas jedzenia, a w końcu sam zaczął się tego dopraszać. Kot, który jeszcze dziesięć dni wcześniej bał się zmienić pozycję w mojej obecności, teraz zaczął "strzelać baranki", ocierał się policzkami o moje dłonie i spędzał całe godziny wystawiając brzuszek do słońca. Któregoś ranka zobaczyłam stojącego w klatce Wojtka, który tak, jak pozostałe koty patrzył na mnie wyczekująco i miauczał: "daj jeść! daj jeść!". Nie było już nocnych koszmarów.
c.d.n.

Długa historia o drodze do kociego serca - cz.I

A teraz Ci opowiem, jak to było z Wojtusiem.
Właściwie - jak to z nim jest, bo jego historia nadal się tworzy i nie wiem jeszcze, jak się zakończy.
Wojtuś trafił do nas półtora miesiąca temu. Miał swoją ukochaną Panią i wyobrażam sobie, jak bardzo musiał być przerażony, gdy zobaczył, że stało się z Nią coś złego...gdy nie reagowała na jego miauczenie, na trącanie łepkiem czy pacanie łapką. Potem wszystko zaczęło się dziać tak szybko. Pani zniknęła, a on znalazł się w schroniskowej klatce. Gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, trudno było mi uwierzyć, że to domowy kot - leżał "przyklejony" do podłoża, z uszami odchylonymi na boki i oszalałym ze strachu, dzikim spojrzeniem. Na każdą próbę wstawienia miski do klatki reagował agresją, a jadł tylko wtedy, gdy nikogo nie było w pobliżu. Nie było sposobu, aby "pokojowo" wymienić mu kuwetę - trzeba się było asekurować drugą, ustawioną niczym tarcza.
Przez dwa tygodnie Wojtek niemal nie zmieniał pozycji. W nieustannym napięciu, tak jakby w każdej chwili spodziewał się najgorszego. W dodatku jego klatka stała w tak niefortunnym miejscu, że odzyskanie spokoju było właściwie niemożliwe.
W końcu Wojtuś trafił do kociego kontenera - tu wszystko dzieje się spokojniej, jesteśmy trochę dalej od schroniskowego zamieszania. A ja zaczęłam szukać sposobu, jak mu pomóc...
Najpierw - w której klatce powinien siedzieć. Niby takie "nic", ale jednak ważne. Klatki stoją na trzypoziomowym regale, każda na swojej półce. Zauważyłam już kiedyś, że zestresowane koty najlepiej czują się na środkowym "pięterku". Na najwyższym, owszem, mogą oglądać wszystko z góry i być może czują się dzięki temu dobrze, ale jednocześnie są wyobcowane, nie można nawiązać z nimi kontaktu. Kiedy są w klatce na samym dole, widzą głównie nasze nogi, czują, jak drży podłoga, gdy chodzimy i często bardzo się tego boją.
Dlatego klatka Wojtusia stoi na środkowym poziomie, tuż przy oknie, aby mógł obserwować poruszające się gałęzie drzew, przelatujące ptaki, chmury przesuwające się po niebie. Wiedziałam, że w momencie, gdy zacznie go to interesować, będzie na dobrej drodze. Takie ustawienie klatki miało jeszcze dwie inne zalety. Bliskość "odstresowującego" dyfuzora podłączonego do gniazdka elektrycznego i popołudniowe słońce, które w pogodne dni oświetlało i ogrzewało Wojtusiowe posłanie.
Nie, to wcale nie było tak, że od tej chwili jak za dotknięciem czarodziejskiej wszystko się zmieniło. Przez kolejne dni Wojtek wcale nie czuł się lepiej, niż w poprzednim miejscu. Nadal musiałam używać podstępów, żeby dać mu jeść, czy wyjąć brudną kuwetę. W dodatku zaczął chorować i musiał dostawać zastrzyki - trudno wtedy o pogodę ducha... Patrzył na mnie z niechęcią, a gdy coś do niego mówiłam i dłużej mu się przyglądałam, odwracał głowę...Po prostu nie chciał mieć ze mną nic wspólnego.
A ja przychodziłam rano, karmiłam koty, potem zaczynałam sprzątać klatki...i mówiłam, mówiłam, mówiłam...Opowiadałam Wojtkowi (i pozostałym kotom, rzecz jasna) o tym, co właśnie robię i że są kochanymi kotkami, albo też bardzo niegrzecznymi (zależnie stopnia zabałaganienia klatek ;-) ). Mówiłam im potem, że "to było tak: bociana drapał szpak, a potem była zmiana i szpak drapał bociana..". Opowiadałam o tym, "jak to miło chmurką być, niebem płynąć jak po wodzie...". Był nawet wierszyk o mleczku i jajeczku, ale fragment "przyszła mama, kotka zbiła" mówiłam cichutko i bardzo szybko. Robiłam przerwę, siadałam z kanapkami, i proponowałam Wojtusiowi kawałek szynki albo sera. Odłamywałam malutki kawałeczek i zbliżałam do klatki. Wojtek patrzył niby_mało_zainteresowanym wzrokiem, ale w końcu przysuwał nos do moich palców. Gdy tylko nimi poruszyłam, syczał, odsuwał się i zaczynał patrzeć gdzie w bok. Potem siadałam z ręcznikami i pościelą do pocięcia na kocie posłania, i opowiadałam dalej. Ćwiczyłam razem z kotami brytyjską fonetykę powtarzając po kilkanaście razy wierszyk o sowie i kotku. Ba, nawet śpiewałam "gdyby pszczołami były niedźwiadki" - jednak dobrze spędzać w pracy większość czasu samotnie, bo mniejsza jest szansa, że ktoś niepowołany to usłyszy ;-).
Któregoś popołudnia, gdy słońce pięknie świeciło i ogrzewało kocią klatkę, a ja siedziałam przy niej po skończeniu sprzątania i "coś tam" sobie podśpiewywałam, zobaczyłam, jak Wojtek prostuje łapki, wzdycha i wygodnie układa się na boku, przymykając oczy. Już nie miałam przed sobą zdziczałego ze strachu kota.
c.d.n.

wtorek, 18 marca 2014

Do widzenia.

Wypuszczam cię z klatki...po przejściu kilku kroków kładziesz się, nie masz siły.
Sasza, Saszeńka, chodź do mnie. Podnosisz się w końcu, ocierasz się o moje nogi, a potem znów się kładziesz. Leżysz na mostku, z podwiniętymi łapkami, wiem, że nie możesz swobodnie oddychać. Delikatnie kieruję cię w stronę klatki i kiedy obejmuję twój grzbiet dłońmi, pod palcami czuję same kosteczki...A takim dużym kotem wydawałeś się jeszcze niedawno... Napełniam strzykawkę odżywczą papką, powolutku, maleńkimi porcjami podaję ci ją do pyszczka. Nawet nie masz siły się bronić, przełykasz z takim trudem, że w pewnej chwili słyszę, jak zgrzytasz zębami.
Przerywam karmienie. Głaszczę twój chudziuteńki kręgosłup, mówię coś...cokolwiek... A ty dostajesz ataku kaszlu i oddychasz jak człowiek chory na astmę. Potem przez parę minut nie możesz się uspokoić, cały twój pyszczek drży, a klatka piersiowa rozszerza się i zapada jak po jakimś szalonym biegu. Patrzysz na mnie z takim zmęczeniem.
Sasza, już wiem, już rozumiem. Jeżeli uważasz, że tak właśnie być powinno, odejdź. Obiecuję, że zrobię wszystko, co mogę, żeby te ostatnie dni, ostatnie chwile były spokojne. Wiesz, że tak trudno jest się zatrzymać i zaakceptować twój wybór. Wiem też, że jeśli to zrobię, będzie ci łatwiej.
Tylko zaczekaj na mnie, proszę...tak bardzo chciałabym zdążyć się z tobą pożegnać.
A jeśli jednak postanowisz odejść, gdy mnie nie będzie....do widzenia, Saszka...
Do widzenia.

niedziela, 2 marca 2014

Migawki

Kot. Wielkie oczy, uszy na boki, leży płasko, mając nadzieję, że stanie się niewidzialny. Właścicielka znaleziona nieprzytomna w mieszkaniu, odwieziona do szpitala. Nie wiemy, czy jeszcze żyje. Kota przywiózł administrator domu.

Pies. Ma siedem lat. Przywieziony przez właściciela, który twierdzi, że nie daje sobie rady, bo niedługo w domu pojawi się trzecie dziecko. Na psa nie ma już miejsca. Podpisuje zrzeczenie, wychodzi. Zostaje pies na trzęsących się łapach. Przez kolejne dni będzie siedział na betonowej podłodze kojca, ignorując budę wypełnioną słomą i odwracając się od miski z karmą. Zapatrzony w schroniskowe alejki, bo może to wszystko za chwilę się odczaruje, może pan wróci...

Kot. Niechciany spadek po zmarłej mamie. Staruszek z chorym pęcherzem, sikający krwią. Przez 4 miesiące siedział w pustym mieszkaniu, z "dochodzącą" namiastką opieki. Teraz mieszkanie pewnie zostało sprzedane, a on...komu jest potrzebny w spadku chory, starszy kot?...

Pies. Szczeniak. Został "znaleziony"... Wtula się w narożnik kojca, gdy tylko ktoś wyciągnie do niego rękę. Za mało bojowy byłeś, malutki "cielaczku"? Tak chcieli cię tej dzielności nauczyć, że teraz boisz się własnego cienia?

Kot. Prawie dziecko jeszcze. Złociste oczy, czarne futerko. Ależ tak, kochali go. Przecież gdyby go nie kochali, nie założyliby mu tej pięknej srebrnej obróżki z dzwoneczkiem. Nikt go nie szuka...Może mają już nowego kotka i kupili mu nową obróżkę?...

Pies.Wiele lat temu adoptowany z naszego schroniska. Dziś właściciel przyjechał i chciał go oddać. Pies jest stary i chory, a on nie ma dla niego czasu, bo dużo pracuje.

Czasem jestem bardzo zmęczona.

czwartek, 20 lutego 2014

O umieraniu. Dla Tosia. Dla Tosi.

To się zaczęło około szóstej rano.
Usłyszałam, jak wstaje, zaczyna chodzić - tak, jak zwykle, ale jednak inaczej...Zatacza się, a potem słychać, jak siusia na podłogę. Próbuje iść, ale obija się o kolejne meble. Wołamy go. Nie słyszy. Wreszcie P. przytrzymuje go i kieruje w moją stronę. Tosiu idzie do mnie, a w jego oczach widzę strach - nieopisane przerażenie umierającego psa. Potyka się i wpada prosto w moje ramiona. Jest bezwładny i bardzo ciężki, z trudem przyciągam go do siebie. Przytulam mocno i czuję, jak bardzo szybko bije mu serce, jak ciężko oddycha. Leży na moich kolanach, a ja wiem, że właśnie tam jest bezpieczny. Opiera głowę o moje przedramię, z wywieszonego języka cieknie ślina.  Za chwilę zaczyna się szarpać, chce wstać, ale po przejściu paru kroków znów się przewraca. Klękamy przy nim na podłodze, podkładamy koc i tak zostajemy. Przez kolejne godziny na zmianę przytulamy Tosia, przytrzymujemy, gdy próbuje się zrywać, zmieniamy zasiusiane ręczniki, mówimy do niego. Mówimy dalej także wtedy, gdy widzimy, że chyba już nawet nie ma świadomości, że jest tutaj z nami.
Umysł mam wyłączony. Wiem tylko jedno - Tosiu umiera, a my jesteśmy przy nim. Umiem jedynie napisać krótkiego SMSa do H., która dopiero o 17-tej może przyjechać, aby się z nim pożegnać - jeśli Toś będzie jeszcze wtedy żył. Jeśli będzie... Teraz leży i oddycha już całkiem spokojnie, wydaje się, że śpi, ale wiemy, że powoli przechodzi już na drugą stronę. Za chwilę będzie siedemnasta. Dzwonek do drzwi - to przyjechała H. Klęczy przy Tosiu, głaszcze go, przytula... Wymieniamy tylko kilka zdań...Tak, trzeba będzie pewnie podjąć decyzję... Próbuję dodzwonić się do weterynarza, ale nagle P. i H. wołają mnie. To chyba już, lekarz nie będzie potrzebny. Kładę dłoń na klatce piersiowej Tosia, przytulam twarz do jego głowy. Pod palcami czuję łomoczące, galopujące serce. Biegnie, biegnie, biegnie. Nagle dziwny, ledwo słyszalny dźwięk, jakby westchnienie. Oczy Tosia nagle są szeroko otwarte, zapatrzone gdzieś przed siebie. Pod palcami spokój. Serce przestało bić. Sama nawet nie wiem, co szepczę Tosiowi do ucha. Czuję spokój ducha, chociaż sama dokładnie nie rozumiem, dlaczego. Wszystko się dopełniło, zamknęło.

Piękny, postawny, stareńki bokser z demencją. Był z nami 3 tygodnie. Ktoś go kiedyś kochał, był czyjąś dumą. Ktoś inny któregoś wrześniowego dnia wyrzucił go na pastwę losu. Potem na jego drodze pojawili się ludzie, dla których stał się ważny.

Widziałam w nim moją Tosię. Nigdy nie będę wiedzieć, jaka byłaby, gdyby dożyła tego wieku. Nie będę też pamiętać mojego z nią pożegnania. Nie było nam ono dane...






niedziela, 9 lutego 2014

Wolnożyjące

Od jakiegoś czasu zamierzałam o tym napisać, chociaż zapewne ten tekst nie przysporzy mi przyjaciół. Jest to mój własny, osobisty punkt widzenia.

Koty wolnożyjące - przemykające po ulicach i podwórkach, unikające kontaktu z ludźmi. Niektóre żyją w ten sposób od pokoleń, inne są zdziczałymi dziećmi czy wnukami domowych kotów, które trafiły na ulicę. Są tacy, co się ich boją i nienawidzą. Inni je dokarmiają, sterylizują, dają im schronienie. Bez względu na to, co o tych kotach myślimy, są częścią naszego otoczenia, a czy potrzebną - cóż, zapytajmy może tych, których piwnice opanowały myszy...

Z jednej strony możemy traktować wolnożyjące koty jak niemal dziką populację, która podlega prawom natury i godzimy się z tym, że przeżywają w niej tylko najsilniejsze osobniki. Z drugiej strony - ta populacja jednak jest w jakimś sensie zależna od człowieka - znajduje pożywienie i schronienie właśnie w jego sąsiedztwie, więc za jej dobrostan jesteśmy w pewnym stopniu odpowiedzialni.

Z takiego założenia wychodzą zapewne ci, którzy w sprawie kotów wolnożyjących dzwonią do schroniska. Proszą o odłowienie kota, ponieważ jest chory, albo po prostu zziębnięty czy przebywa zbyt blisko ruchliwej ulicy. Oficjalnie schronisko ma obowiązek przyjąć kota wolnożyjącego tylko wtedy, gdy wymaga tego jego stan zdrowia - wyraźnie widać, że jest chory albo uległ wypadkowi. Wielu zgłaszających to oburza, posądzają schronisko o złą wolę i działanie na szkodę zwierząt.

I teraz napiszę coś, co jest tylko i wyłącznie moim osobistym punktem widzenia. 

Złapanie takiego kota i przywiezienie go do schroniska jest największą krzywdą, jaką można mu zrobić.

Nie, nikt go tam nie uśpi, nikt nie zagłodzi. Trafia do klatki, dostaje podkład, kuwetę ze żwirkiem, miseczki z karmą i wodą, zostaje odrobaczony. Jest chory, więc trzeba go leczyć - podawać tabletki, zastrzyki, a jeśli miał wypadek, prześwietlić i "poskładać", a potem trzymać w klatce przez wiele tygodni, aby uraz się nie pogłębiał. Potem, gdy już wydobrzeje, zostaje zaszczepiony i wykastrowany, i tak, jak pozostałe koty zostaje przeniesiony do kociarni.

To w skrócie. A teraz wróćmy na początek.

Kot wolnożyjący po trafieniu do schroniska zostaje wsadzony do klatki. Zaczyna się jego dramat. Zamknięty nie tylko w czterech ścianach klatki, ale także budynku. Otacza go wszystko to, czego unikał przez całe swoje życie, przed czym strach ma we krwi czasami od pokoleń. Wokół niego zapachy i widoki, które go przerażają. Gdzieś szczekają psy, trzaskają drzwi, słychać przedziwne odgłosy. Nagle pojawia się człowiek. Otwiera klatkę, wyjmuje coś z niej, potem znów wkłada...Nagle kot zostaje przyciśnięty do ściany, miota się, wyrywa, zostaje czymś przykryty i przyciśnięty jeszcze mocniej. Czuje ból ukłucia.

Dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Gdyby nadal był na wolności, nigdy nie pozwoliłby człowiekowi zbliżyć się do siebie, nigdy nie dałby się zamknąć w pomieszczeniu. Teraz widzi ludzi z odległości pół metra, jest oszalały ze strachu i nie może zrobić nic - nie jest się w stanie schować, nie jest w stanie uciec.
Robiąc mu zastrzyk, musimy chwytać się najróżniejszych sposobów, by go unieruchomić - także po to, by uniknąć poważnego podrapania i pogryzienia. Wszystko to sprawia, że leczenie trwa długo, bo przy tak wielkim stresie kot nie jest w stanie wyzdrowieć. Siedzi więc w klatce całymi tygodniami, a każda wymiana miseczki z jedzeniem czy kuwety to ogromne przeżycie - dla niego i dla nas, bo jego wzrok i cała jego postawa mówi jedno: "zbliż się do mnie, a popamiętasz".

Oto jednak nadszedł dzień, w którym naszego kota można uznać za zdrowego i przenieść do kociarni. Pomijam już całą "operację" wyjęcia go z klatki i wsadzenia do transportera, co również jest wątpliwą dla niego przyjemnością... Kot wolnożyjący trafia do grupy zupełnie obcych mu kotów, przeważnie mniej lub bardziej domowych - dla niego to zupełnie obcy świat, mówiący innym językiem i żyjący według innych reguł.

Taki kot nie da się oswoić, nie zostanie nigdy adoptowany.
Cztery ściany kociarni i osiatkowany wybieg staną się odtąd jego domem.
Domem i więzieniem do końca życia.
Warto o tym pamiętać, zanim zadzwoni się do schroniska. 

środa, 5 lutego 2014

Rozmyślając...nie do końca o kotach.

Torby, siatki, worki z kocami, ręcznikami, pościelą. Będą z tego posłania dla kotów. Biorę nożyczki i zaczynam ciąć.
Białe płócienko, troszkę już wyblakłe kwiatuszki. Gładka powierzchnia...Dotykam - czyżby krochmal? Kto krochmali pościel w tych czasach?...Mój Boże, jak pieczołowicie i dokładnie ktoś musiał prasować te poszewki... Tu widzę drobny ścieg - widać poszwa się rozerwała, trzeba ją było zaszyć. 
Tnę, chociaż dziwnie się z tym czuję. Jakiś delikatny opór pod nożyczkami - malutka kwadratowa łatka, za chwilę kolejna. Kto dziś tak naprawia pościel?...Poszwy, poszewki...gładkie, złożone idealnie prosto, pachnące proszkiem do prania i jakimś nieuchwytnym "czymś" - może starą szafą?
A ja zaczynam się zastanawiać, czyje ręce naszywały te łatki, czyje ręce krochmaliły, prasowały... 
Może razem z niepotrzebnym już kotem po zmarłej babci oddano także i tę pościel...
A ja ją tnę i jutro włożę ją do klatek.
Przepraszam. Tak zupełnie nieracjonalnie. 

sobota, 1 lutego 2014

Zagubiony, znaleziony...

Może nie powinnam się do tego przyznawać, ale czasem tracę cierpliwość.

Proszę Pani, proszę Pana...Wiem, że gdy zaginie kot, wpada się w panikę. Jak to, przecież zawsze wracał na obiad, a jest wieczór i jeszcze go nie ma. Nie ma go także następnego dnia...i następnego... Pytacie sąsiadów, wieszacie ogłoszenia...

A ja proszę: zadzwońcie lub napiszcie do schroniska, a potem chociaż raz na jakiś czas przyjedźcie OSOBIŚCIE  szukać swojego kota.

Rozumiem, że dla Was opis podany podczas rozmowy był tak dokładny, że spojrzawszy na kota w klatce nie powinnam mieć żadnych wątpliwości: kot jest szary, na brzuszku ma futerko trochę bardziej rude, brakuje mu pazurka przy lewej tylnej łapce i tak dziwnie miauczy.
Wyobraźcie sobie zatem, czy jestem w stanie sprawdzić choćby brak pazurków, jeśli mam przed sobą w klatce zestresowanego kota, który nie życzy sobie ani "grzebania" przy łapkach, ani dotykania brzuszka, a głosu z siebie wydawać nie zamierza. Czasami kuli się w kącie, a czasem rzuca z zębami i pazurami. Nie, nie będę ryzykować pogryzienia, aby sprawdzać cokolwiek.

A co, jeśli kot jest na przykład czarny? Wtedy nawet sam właściciel odbierając go miewa wątpliwości, czy to na pewno jego zguba. Obecnie w schronisku jest chyba dziesięć czarnych kotów - konia z rzędem temu, kto wejdzie do kociarni i na pierwszy rzut oka rozpozna swojego. Dlaczego spodziewacie się, że zrobię to ja, mając do dyspozycji zdjęcie, które przysłaliście, albo wydrukowaliście na domowej drukarce?

Nawet, jeśli przy pierwszej wizycie w schronisku nie znajdziecie kota, proszę, przyjedźcie znów choćby za dwa tygodnie. Nie sugerujcie się rozmową telefoniczną, podczas której pytacie, czy z rejonu osiedla X przywieziono kota, a po uzyskaniu odpowiedzi odmownej stwierdzacie, że na pewno go w schronisku nie ma. Wasz kot dawno mógł opuścić swój teren, wystarczyło, że wskoczył do jakiejś furgonetki albo ktoś się nad nim ulitował i zawiózł do swojego domu.

To takie smutne widzieć w klatkach domowe koty, których nikt nie szuka... A jeszcze bardziej przykre jest, gdy "dopasuję" takiego kota do opisu z ogłoszenia, piszę pod podany adres, a "po drugiej stronie" jest tylko obojętność i nikt nie pojawia się w schronisku...I nic tak nie irytuje, jak rozmowa z właścicielką zagubionego kota, która na prośbę, aby przyjechać do schroniska odpowiada "Ależ ja mieszkam na drugim końcu miasta!".

Drodzy Państwo, bardzo proszę, nie przerzucajcie na schronisko odpowiedzialności za odnalezienie Waszego kota.

To Wy, jego opiekunowie, jesteście odpowiedzialni za jego życie, zdrowie i bezpieczeństwo.

piątek, 17 stycznia 2014

Zmiana opatrunku

Wyjmuję kotkę z klatki. Niosę na salę zabiegową. Kładziemy ją na stole. Czuję obrzydliwy zapach spod opatrunku. Doktor zaczyna odwijać bandaż, a zapach staje się coraz silniejszy. W końcu to widzę - pod pachą i na części łapki - żywe mięso, a na brzegach, tam, gdzie powinien wreszcie zacząć narastać naskórek, sączy się ropa. Doktor zaczyna czyścić ranę - tak delikatnie, jak to tylko możliwe. Kotka leży nieruchomo na boku. Tylko co jakiś czas przebiega przez nią dreszcz - to ból...Jest tak cudownie cierpliwa i ufna, poddaje się wszystkiemu, co z nią robimy...Trzymam dłonie na  jej tylnych łapkach, a ona czując dotyk odsłania brzuszek do głaskania... Potem czeka, aż Doktor założy nowy opatrunek. Trzeba to zrobić z dużym zapasem, więc po paru minutach kotka wygląda, jakby miała ciepły sweterek. Znów biorę ją na ręce i jak malutkie dziecko niosę do klatki. Po drodze mówię do niej jak najczulej i całuję w łepek. Cudowny koci anioł... Ile jeszcze bólu ją czeka....Oby tylko udało się jej pomóc...

Proszę, nie zakładajcie kotom szelek. Kot może się zgubić, a szelki czasem wrastają w skórę...







czwartek, 16 stycznia 2014

Marcysiowy cud

A teraz wreszcie opowiem Ci wszystko o Marcysi, chociaż pewnie już ją trochę znasz - pisałam o niej w innym miejscu.
Marcysia pojawiła się w schronisku w drugiej połowie grudnia, akurat, gdy miałam kilka dni wolnych. Od koleżanki z pracy dowiedziałam się tylko, że nowa kotka jest piękna, ale zestresowana i bardzo agresywna. I rzeczywiście - w klatce siedziała koteczka przecudnej urody - szmaragdowe oczy (właśnie szmaragdowe, bo to nie była "zwykła" zieleń), pręgowane futerko z rudymi przebłyskami i pyszczek niczym pomalowany farbkami. Czysty różowy nosek z malutką plamką, czyściutkie uszka, gładka, lśniąca sierść - czy tak może wyglądać dzikus? A jednak Marcysia tak właśnie się zachowywała. Wsadzenie do klatki miseczki z karmą albo wymiana kuwety były niemal niemożliwe. Jedynym sposobem było odgradzanie się od kotki zapasową kuwetą, za którą słychać było warczenie i wściekły syk. Podczas zamykania klatki trzeba się było naprawdę spieszyć, bo Marcysia rzucała się do drzwiczek z pazurami i zębami. Potem wycofywała się w kąt i tak siedziała. Niemal nic nie jadła, nie wchodziła do kuwety. Dzikus i agresor.
A jednak myśl o Marcysi nie dawała mi spokoju. Te oczy wciąż rozszerzone z przerażenia...Tylko jaki klucz do niej znaleźć?... W klatce stały miseczki z nietkniętą karmą, których nawet nie byłam w stanie wyjąć, bo najzwyczajniej w świecie się bałam. Z drugiej strony wiedziałam, że jeżeli Marcysia zacznie wreszcie jeść, będzie to pierwszym krokiem do pokonania stresu.
Któregoś dnia wzięłam do ręki pudełko kocich "witaminek" i stojąc przy klatce zdjęłam z niego folię i wieczko. Marcysia nagle podniosła wzrok i spojrzała jakoś inaczej. Rzuciłam do klatki jednego chrupka - bardzo ostrożnie sięgnęła po niego i zjadła. Rzuciłam kolejne - jadła dalej. Potem znów wycofała się i patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem.
Kolejnego dnia Marcysia ożywiła się, gdy tylko pokazałam jej pudełeczko z "witaminkami". Rzuciłam jedną "na zachętę", a potem ostrożnie otworzyłam drzwiczki i rzucałam kolejne... Marcysia jadła, ale gdy usłyszała, że zamykam drzwiczki, warcząc skoczyła w stronę mojej ręki. Przez kolejne dni właściwie żyła na kocich przysmakach, a mnie dało to do myślenia, bo Marcysia zachowywała się tak, jakby były dla niej jakimś łącznikiem między dawnym a obecnym życiem. Za którymś razem, gdy jadła, udało mi się nawet leciutko ją pogłaskać, ale usłyszałam zaraz ostrzegawczy warkot...
Nadszedł dzień, w którym Marcysia miała zostać wysterylizowana...Należało dostarczyć ją w transporterze na salę zabiegową. Przy próbie wyjęcia z klatki wpadła w furię. Gdyby nie to, że była wtedy ze mną moja bardziej doświadczona koleżanka, nie poradziłabym sobie. Właściwie prawie już dałam za wygraną. Może rzeczywiście Marcysia jest dziką kotką? Czyściutką, dobrze utrzymaną, ale dziką i zupełnie nieadopcyjną. Kiedy po kilku godzinach leżała w klatce z otwartymi oczami, ale całkiem jeszcze nieprzytomna, zaczęłam ją głaskać po grzbiecie - w odpowiedzi usłyszałam cichy, nieprzyjazny pomruk - Marcysia nie była w stanie się ruszyć, ale wyraźnie dawała mi do zrozumienia, że nie życzy sobie poufałości. Głaskałam dalej, ale byłam już zrezygnowana - trudno...może to rzeczywiście będzie nieadopcyjny kot...
A potem był dzień przerwy. Wchodzę do kociego kontenera, a w klatce Marcysi stoi ona sama...i patrzy na mnie, pomiaukując. Otwieram klatkę, wstawiam miseczkę z karmą, a Marcysia bez chwili zawahania zaczyna jeść. Ponieważ ma po zabiegu ochronny kołnierz na szyi i przez to trochę ograniczone ruchy, zbieram się na odwagę i głaszczę ją po grzbiecie. Marcysia nie warczy. Marcysia przeciąga się leciutko pod moją dłonią  i zaczyna mruczeć. Przysuwa się bliżej i nadstawia do drapania łepek. Czy to na pewno ta sama Marcysia, która dwa dni wcześniej walczyła jak dzikie zwierzątko? Może nie do końca doszła do siebie po narkozie, może dostała jakiś lek na uspokojenie...a może jakimś cudem, gdy tuż po operacji próbowałam ją głaskać, w malutkiej kociej główce "otworzyła się jakaś klapka" i Marcysia przypomniała sobie, że człowieka można lubić? Przez resztę dnia co jakiś czas przerywam pracę, zbliżam się do klatki, a moja "dzikuska" usiłuje podejść możliwie blisko. Głaszczę ją, drapię pod bródką - Marcysia pomiaukuje i mruczy.
Następnego dnia przekonuję się, że cud jednak nie jest taki zupełny. Gdy otwieram klatkę i chcę posprzątać, ta sama Marcysia, która chwilę wcześniej przyszła na głaskanie, nagle syczy i  "paca" mnie łapą. Trzeba jej oddać sprawiedliwość, że to pierwsze ostrzegawcze pacnięcie było bez pazurów. Próbuję dokończyć sprzątanie, ale zaraz następuje drugie pacnięcie, tym razem z pazurami i całkiem na serio, co widzę za ułamek sekundy na moim nadgarstku. Zamykam klatkę, a Marcysia znów chowa się w kąt i patrzy złym wzrokiem gdzieś w przestrzeń. Nie mam już kluczyka do jej kociego serca. Co teraz? Przecież nawet nie wiem, co ją rozdrażniło, starałam się robić wszystko tak spokojnie. Jakiś nieostrożny ruch, jakiś gest? Nie mam pojęcia.
Po rozmowie z Doktorem postanawiam wypuścić Marcysię z klatki. Może to właśnie zamknięcie jest dla niej stresujące? Robię tak i...zaraz tego żałuję. Marcysia najpierw przez dłuższą chwilę siedzi na progu klatki i boi się wyjść, a gdy już się na to decyduje, przestaje zwracać na mnie uwagę. Chodzi po całym pomieszczeniu, patrzy na inne koty siedzące w klatkach. Jest przerażona i rozdrażniona. Kiedy wskakuje na szafkę i strąca z niej parę przedmiotów, a ja próbuję delikatnie namówić ją do zejścia, znów skacze w moją stronę z pazurami. W końcu przenoszę jej klatkę do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie są tylko dwa inne koty. Klatka będzie otwarta, a Marcysia będzie mogła do niej wejść, gdy zgłodnieje albo będzie chciała skorzystać z kuwety. Jednak ona nie je, nie pije, nie siusia...chodzi w ogromnym napięciu, próbuje wciskać się w jakieś szpary, skakać, nie pozwala się do siebie zbliżyć...Wreszcie układa się na stosie zapasowych kocyków i tak zostaje. Jestem zrezygnowana...
Znów mam jeden dzień wolny. Gdy wracam, Marcysia z powrotem siedzi w klatce i patrzy na mnie prosząco. Nie, nie, tym razem cię nie wypuszczę. No dobrze, wypuszczę...Otwieram klatkę, klękam obok na podłodze. Marcysia wychodzi prosto na moje kolana. Miauczy, łasi się, a potem opiera się przednimi łapkami o moje ramiona i ...zaczyna lizać mnie po twarzy. Leciutko, pieszczotliwie gryzie mnie w policzek, a potem...po prostu się przytula. Przez maleńką chwilę czuję się trochę nieswojo. Łapki i pyszczek Marcysi są tuż przy mojej twarzy, a przecież jeszcze bolą mnie podrapane ręce. A jeśli znów zrobię niechcący coś, co ją rozdrażni?...Nic takiego jednak się nie dzieje. Marcysia chodzi za mną krok w krok, co chwila podskakując i miaucząc. Z bólem serca zamykam za sobą drzwi - koteczka musi zostać na razie sama, bo inaczej nie będę w stanie pracować. Następnego dnia rano Marcysia już czeka pod drzwiami. Nawet nie jest specjalnie zainteresowana pełną miseczką. Wchodzi mi na kolana, przytula się, wskakuje na ramię i wcale nie zamierza zejść. Tak długo, jak jestem w pomieszczeniu, nie spuszcza ze mnie wzroku, a ile razy zagadam do niej, zaraz odpowiada po swojemu. Nie ma już napięcia i strachu w oczach. Jest za to ogromna potrzeba bycia jak najbliżej człowieka.
Przepraszam, Marcysiu, że chciałam zrezygnować.
Jak bardzo musiałaś być przerażona, gdy cały twój świat się zawalił.
Nie jesteś dzikuską. Jesteś całkiem adopcyjnym kotem.
Pięknym kotem o szmaragdowych oczach.

niedziela, 5 stycznia 2014

Wszystkie słodkie kociątka

Uwielbiam malutkie kotki.

Najpierw nieporadne, ze śmiesznymi, okrągłymi uszkami, niebieskimi oczkami i ogonkiem niczym antenka. Potem coraz bardziej przypominające dorosłe koty w miniaturce, trenujące do upadłego podchody, napaść i zagryzanie "wroga". Tak rozbrajająco słodkie, że wybacza się im wszystko - i zasiusianą kołdrę, i próby obgryzania kabli. Kiedy już narozrabiają, przychodzą się przytulić i cała złość mija. Kocham patrzeć, jak wyrastają z nich wielkie, leniwe kociska o dumnym, "mającym wszystko w nosie" spojrzeniu.

Uwielbiam małe kotki.
I właśnie dlatego żadna z moich domowych kotek nigdy nie rodziła - wszystkie są wysterylizowane.

Oczywiście, gdyby któraś z nich była kiedyś w ciąży, byłoby to dla mnie ogromne przeżycie - patrzeć na rosnący brzuszek, kłaść na nim dłoń i czuć poruszające się maleństwa. Towarzyszyć jej przy porodzie, widzieć, jak jej dzieci się rodzą, jak nieporadnie pełzną szukając napełnionych mlekiem sutków. Nowe życie to przecież cud. Właśnie dlatego wysterylizowałam moje kotki.

Gdyby któraś z nich urodziła, byłabym ogromnie szczęśliwą "babcią". Znalazłabym kociętom możliwie najlepsze domy. Przez myśl nawet by mi nie przeszło, aby sprzedać je na targowisku, czy zawieźć do schroniska. Dla moich "wychuchanych" maleństw chciałabym jak najlepiej.

I właśnie dlatego nigdy się nie narodziły. Bo choćbym znalazła dla nich wspaniałe domy, nigdy nie spałabym spokojnie. W każdym z tych domów ktoś mógłby zmienić zdanie i zadecydować, że wbrew wcześniejszym obietnicom pozwoli kotom się rozmnożyć. I mogłoby się okazać, że nie ma tyle cierpliwości i dobrych chęci, aby szukać im odpowiedzialnie kochających opiekunów. Być może rozdałby je "gdziekolwiek bądź" i w nowych domach one również zaczęłyby rodzić...a potem ich dzieci.....i dzieci ich dzieci.....i kolejne, kolejne, kolejne...

Nie mogłam tego zrobić moim ukochanym kotkom. Nie mogłam pozwolić na to, aby ich dzieci, ich wnuki i prawnuki spotkał niepewny los.

Ogromna większość kociąt, które trafiają do schroniska, to kocięta, którym pozwolono się urodzić nie mając żadnego mądrego pomysłu na to, jak zapewnić im dobre i bezpieczne życie. Nie tylko im - także ich dzieciom i kolejnym pokoleniom.

Chcę odpowiedzialnie kochać moje koty.
One nie potrafią wybiegać myślami w przyszłość.
Ja - tak.
Dlatego je wysterylizowałam.