wtorek, 1 kwietnia 2014

Długa historia o drodze do kociego serca - cz.I

A teraz Ci opowiem, jak to było z Wojtusiem.
Właściwie - jak to z nim jest, bo jego historia nadal się tworzy i nie wiem jeszcze, jak się zakończy.
Wojtuś trafił do nas półtora miesiąca temu. Miał swoją ukochaną Panią i wyobrażam sobie, jak bardzo musiał być przerażony, gdy zobaczył, że stało się z Nią coś złego...gdy nie reagowała na jego miauczenie, na trącanie łepkiem czy pacanie łapką. Potem wszystko zaczęło się dziać tak szybko. Pani zniknęła, a on znalazł się w schroniskowej klatce. Gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, trudno było mi uwierzyć, że to domowy kot - leżał "przyklejony" do podłoża, z uszami odchylonymi na boki i oszalałym ze strachu, dzikim spojrzeniem. Na każdą próbę wstawienia miski do klatki reagował agresją, a jadł tylko wtedy, gdy nikogo nie było w pobliżu. Nie było sposobu, aby "pokojowo" wymienić mu kuwetę - trzeba się było asekurować drugą, ustawioną niczym tarcza.
Przez dwa tygodnie Wojtek niemal nie zmieniał pozycji. W nieustannym napięciu, tak jakby w każdej chwili spodziewał się najgorszego. W dodatku jego klatka stała w tak niefortunnym miejscu, że odzyskanie spokoju było właściwie niemożliwe.
W końcu Wojtuś trafił do kociego kontenera - tu wszystko dzieje się spokojniej, jesteśmy trochę dalej od schroniskowego zamieszania. A ja zaczęłam szukać sposobu, jak mu pomóc...
Najpierw - w której klatce powinien siedzieć. Niby takie "nic", ale jednak ważne. Klatki stoją na trzypoziomowym regale, każda na swojej półce. Zauważyłam już kiedyś, że zestresowane koty najlepiej czują się na środkowym "pięterku". Na najwyższym, owszem, mogą oglądać wszystko z góry i być może czują się dzięki temu dobrze, ale jednocześnie są wyobcowane, nie można nawiązać z nimi kontaktu. Kiedy są w klatce na samym dole, widzą głównie nasze nogi, czują, jak drży podłoga, gdy chodzimy i często bardzo się tego boją.
Dlatego klatka Wojtusia stoi na środkowym poziomie, tuż przy oknie, aby mógł obserwować poruszające się gałęzie drzew, przelatujące ptaki, chmury przesuwające się po niebie. Wiedziałam, że w momencie, gdy zacznie go to interesować, będzie na dobrej drodze. Takie ustawienie klatki miało jeszcze dwie inne zalety. Bliskość "odstresowującego" dyfuzora podłączonego do gniazdka elektrycznego i popołudniowe słońce, które w pogodne dni oświetlało i ogrzewało Wojtusiowe posłanie.
Nie, to wcale nie było tak, że od tej chwili jak za dotknięciem czarodziejskiej wszystko się zmieniło. Przez kolejne dni Wojtek wcale nie czuł się lepiej, niż w poprzednim miejscu. Nadal musiałam używać podstępów, żeby dać mu jeść, czy wyjąć brudną kuwetę. W dodatku zaczął chorować i musiał dostawać zastrzyki - trudno wtedy o pogodę ducha... Patrzył na mnie z niechęcią, a gdy coś do niego mówiłam i dłużej mu się przyglądałam, odwracał głowę...Po prostu nie chciał mieć ze mną nic wspólnego.
A ja przychodziłam rano, karmiłam koty, potem zaczynałam sprzątać klatki...i mówiłam, mówiłam, mówiłam...Opowiadałam Wojtkowi (i pozostałym kotom, rzecz jasna) o tym, co właśnie robię i że są kochanymi kotkami, albo też bardzo niegrzecznymi (zależnie stopnia zabałaganienia klatek ;-) ). Mówiłam im potem, że "to było tak: bociana drapał szpak, a potem była zmiana i szpak drapał bociana..". Opowiadałam o tym, "jak to miło chmurką być, niebem płynąć jak po wodzie...". Był nawet wierszyk o mleczku i jajeczku, ale fragment "przyszła mama, kotka zbiła" mówiłam cichutko i bardzo szybko. Robiłam przerwę, siadałam z kanapkami, i proponowałam Wojtusiowi kawałek szynki albo sera. Odłamywałam malutki kawałeczek i zbliżałam do klatki. Wojtek patrzył niby_mało_zainteresowanym wzrokiem, ale w końcu przysuwał nos do moich palców. Gdy tylko nimi poruszyłam, syczał, odsuwał się i zaczynał patrzeć gdzie w bok. Potem siadałam z ręcznikami i pościelą do pocięcia na kocie posłania, i opowiadałam dalej. Ćwiczyłam razem z kotami brytyjską fonetykę powtarzając po kilkanaście razy wierszyk o sowie i kotku. Ba, nawet śpiewałam "gdyby pszczołami były niedźwiadki" - jednak dobrze spędzać w pracy większość czasu samotnie, bo mniejsza jest szansa, że ktoś niepowołany to usłyszy ;-).
Któregoś popołudnia, gdy słońce pięknie świeciło i ogrzewało kocią klatkę, a ja siedziałam przy niej po skończeniu sprzątania i "coś tam" sobie podśpiewywałam, zobaczyłam, jak Wojtek prostuje łapki, wzdycha i wygodnie układa się na boku, przymykając oczy. Już nie miałam przed sobą zdziczałego ze strachu kota.
c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.